Tatusiu, nie odchodź! Kochany, nie zostawiaj nas! Tatusiu, nie kupuj mi już niczego i Krzysiowi też. Tylko zostań z nami! Nie potrzebuję żadnych samochodzików ani cukierków. Żadnych prezentów! Żebyś tylko był blisko! krzyczy sześcioletły Kuba, uczepiony nogi ojca.
Ich mama w tym czasie szlocha w pokoju. Nie ma siły, by wstać i wyjść.
A czternastoletni Krzyś stoi z zaciśniętymi pięściami. Miłość do ojca walczy w nim z nienawiścią.
Kuba to jeszcze dziecko. Nic nie rozumie. Ale on, Krzyś, widział, jak cierpiała matka. Jak jeszcze wczoraj klęczała, błagając ojca, by został. Chociaż na trochę. Dopóki Kuba trochę podrośnie. Ale prośby nie pomogły.
Przestań! Wstawaj! Nie poniżaj się, słyszysz?! Nie jesteś mu potrzebna. Ani ja, ani nikt z nas. Niech się toczy! Krzyś podbiega i odrywa młodszego brata od taty.
Synu, po co tak Będę was odwiedzał, pomagał. Tylko mieszkać będę gdzie indziej. Ale to nie znaczy, iż was mniej kocham. Tak po prostu postanowiliśmy zaczyna ojciec.
Kto postanowił?! Ty postanowiłeś! Myślisz, iż nic nie słyszałem? Mama prosiła cię, żebyś nie odchodził. Tu jest ona i my! Jesteśmy rodziną. A ty idziesz! Do jakiejś baby! Ona jest dla ciebie ważniejsza niż my, tak?! Krzyś zaciska zęby, by nie rozpłakać się.
Gdyby ojciec go przytulił, postawił torby z powrotem i powiedział, iż to głupi błąd Rzuciłby mu się na szyję. I wszystko wybaczył. Bo to tata.
Ten, który uczył go naprawiać samochód, zabierał na ryby, grał w piłkę, czytał książki przed snem. Jak może tak po prostu wykreślić ich ze swojego życia? Za co?
Kuba szlochał, matka płakała. Ojciec powiódł wzrokiem po nich wszystkich i wyszedł, ze spuszczoną głową.
A za nim długo jeszcze leciało: Tatusiu! Nie odchodź!.
Od tamtej pory życie stało się inne.
Krzyś znienawidził ojca. Nie chciał się z nim spotykać, odrzucał prezenty, które przynosił.
Kuba czekał. Siadał pod drzwiami, stał na balkonie i wpatrywał się w dal.
Ojciec prosił o możliwość spotkania z dziećmi. Matka nie pozwalała. Choć Krzyś i tak nie chciał. Kuba rwał się do taty, ale mówiono mu tata nie chce cię widzieć.
Ich mama odmówiłaby alimentów z dumą, ale jakoś trzeba było żyć.
Zakochał się, wasz tatuś. Ot, jak to bywa! Gdzie indziej słodziej! Dzieci mu niepotrzebne. Tam teraz nowe będą! mawiała.
Krzyś słuchał w milczeniu. Kuba płakał.
Po roku ojciec wrócił. A raczej chciał wrócić. Kuby nie było w domu. Tylko Krzyś i matka. Ojciec przepraszał, mówił, iż się pomylił. Że zrozumiał. Nie może bez nich żyć.
Ale matka nie przyjęła go z powrotem. To były chwile jej zemsty. I Krzyś też nie wybaczył. Rana była zbyt świeża.
A Kuby nie zapytano. Był jeszcze za mały.
Minęły lata. Krzyś zajął się handlem. Kuba został lekarzem. Starszy brat założył rodzinę. Młodszy do końca opiekował się matką, aż pewnego dnia jej zabrakło.
Niedługo potem Kuba postanowił ożenić się z przyjaciółką z dzieciństwa, Kasią.
Przed tym wydarzeniem interesy zawiodły braci do innego miasta. Kuba zaproponował wspólną podróż pociągiem. Herbatę pili, rozmawiając pod stukot kół.
Nie kłócili się, żyli w zgodzie, choć widywali się rzadko. Ale byli zbyt różni. Twardy, nieznoszący sprzeciwu Krzyś słuchał tylko siebie.
Brata nazywał żartobliwie pan doktor miłosierdzia i radził, by odrzucił tę dobroć nie jest teraz w modzie.
Po załatwieniu spraw wędrowali po pięknym, nieznanym im wcześniej mieście, podziwiali widoki. Potem ruszyli na dworzec.
Tuż przy wejściu Krzyś omal nie potknął się o mężczyznę. Skrzywił się ze wstrętem, mrucząc, iż nie ma co siedzieć tam, gdzie nie trzeba. Tamten rozłożył się na kartonie. Brudny, z brodą, bez nóg. Nagle podniósł wzrok.
Kuba już przeszedł dalej, gdy usłyszał śmiech brata. Zatrzymał się.
Krzyś rechotał, wskazując palcem na bezdomnego. Kuba gwałtownie podszedł, chwycił go za rękaw i odciągnął.
Przestań! Nieładnie. Nie wiemy, co go spotkało. Nie nam go oceniać! szepnął.
Co?! Nie nam, braciszku? Właśnie nam. Nie poznajesz? Ty byłeś za mały. Ale ja poznałem od razu. Oczy naszego taty są wyjątkowe. Takie same jak nasze. Zielone. Mama zawsze mówiła, iż go za nie pokochała. Na próżno, jak widać. Co, świrusie? Ciekawe? To twoje dzieci, tatusiu. Nie spodziewałeś się? Poznajesz? Spotkaliśmy się. Nie myślałem, iż jeszcze kiedyś cię zobaczę. Ale chyba jednak jest sprawiedliwość. Teraz ty jesteś taki. To za łzy mamy. Za nasze. Za wszystko, co zrobiłeś! krzyczał Krzyś, pełen złości.
Kuba stał wstrząśnięty, nie mogąc wydusić słowa. A mężczyzna na ziemi płakał w milczeniu. Wyszeptał tylko: Jacyście piękni.
Wcale nie podobni do ciebie! Szkoda, iż jesteś naszym ojcem. Wstyd mi i brzydzę się tobą! Zgnijesz tu, na ulicy. To twoja kara. Płacz teraz. I patrz. Nie chciałeś normalnego życia? Z rodziną. Pobiegłeś za miłością. Gdzie ona jest, tatusiu? Może tu jakąś bezdomną znalazłeś? Śmieciu syczał Krzyś.
Dość! Przestań! Natychmiast, albo nie odpowiadam za siebie! warknął Kuba.
Brat chciał odpowiedzieć ostro, ale nagle wydał zdumione westchnienie.
Kuba uklęknął. Wyciągnął rękę. Dotknął brudnego policzka, pogładził. I powiedział:
Cześć, tato.
Ojciec chwycił jego dłoń, przycisnął do siebie. I rozpłakał się, opuszczając głowę.
Kogo widział w tej chwili? Może białowłosego, wielkookiego chłopczyka, który lata temu chwytał go za nogę i krzyczał: Tatusiu, nie odchodź!?
Dzieci wyrosły. Obaj. Stali się












