Gdy Zosia miała zaledwie sześć lat, jej świat rozpadł się na dwoje. Pewnego zwykłego wieczoru ojciec spakował swoje rzeczy i wyszedł z mieszkania. Nie do pracy. Nie do sklepu. Na zawsze. Wtedy jeszcze nie rozumiała znaczenia tego przerażającego, dorosłego słowa — „rozwód“. Po prostu od tamtej chwili już nie wrócił. Nie przytulił. Nie pocałował w czubek głowy przed snem. Nie powiedział: „Jestem przy tobie“.
I niby — historia jak wiele innych. Zwyczajna. Współczesna. Ale dla jednej małej dziewczynki to był koniec świata, bo zdecydowała: to jej wina. Ona je. Trzeba ją ubierać. niedługo szkoła — a to koszty. A mama straciła pracę, a biedny tata nie wytrzymał… zmęczyło go ciągnięcie ich obu.
— Mamo, a jeżeli będę jadła mniej, tata wróci? Mogę jeść tylko w przedszkolu… — szepnęła dziewczynka, patrząc niebieskimi oczami w twarz matki.
Kobieta przycisnęła dziecko do piersi i rozpłakała się. Płakała długo, a Zosia — jadła coraz mniej i mniej. Tylko tata nie wracał.
Pierwszy września. Zosia idzie do szkoły. Pierwszy raz — do pierwszej klasy. Śnieżnobiała bluzka, czarna spódniczka, żakiecik i dwie ogromne kokardy, jak u lalek z witryn. Stała przed lustrem i myślała: „Gdyby tata zobaczył mnie teraz, na pewno by wrócił. Przecież kto odmówiłby tak pięknej córeczki?“
Mama trzymała ją za rękę, w drugiej — bukiet dla nauczycielki. Dziewczynce było jednocześnie strasznie i radośnie. Ale wszystko przysłaniała jedna, niemal rozpaczliwa nadzieja: tata przyjdzie. Musi przyjść. Dzisiaj nie może nie przyjść.
— Zosia, czemu się tak rozglądasz? Nie bój się, jestem przy tobie — cicho powiedziała mama.
Ale dziewczynka się nie bała. Szukała. Szukała ojca w tłumie. Szukała wzrokiem, sercem, oddechem. Szukała, bo wierzyła: on tu jest. Tylko go nie widzi. Może i on jej nie widzi. A ona przecież w pierwszym rzędzie — na pewno musiał ją zauważyć!
Gdy apel się skończył i pierwszoklasistów poprowadzono do sali, Zosia trzymała się ze wszystkich sił, by nie rozpłakać się. Tak się starała — i na próżno. A może jednak? Może on jednak ją widział? Tylko nie podszedł?
— Tata czeka na nas w domu? — zapytała matki w drodze.
— Nie wiem, córeczko… — z ciężarem w głosie odpowiedziała kobieta.
Ale Zosia pobiegła do domu przed mamą. Była pewna: on tam jest. Otworzyła drzwi… i zobaczyła puste mieszkanie. Dopiero wtedy zapłakała. Naprawdę.
Mama głaskała ją po włosach, tłumaczyła, iż może taty nie wypuścili z pracy. Ale sama dawno wiedziała: on nie przyjdzie. Nie przyszedł choćby wtedy, gdy sama poszła do niego, błagając:
— Krzysztofie, nic od ciebie nie chcę. Ale Zosia czeka. Wierzy. Przyjdź choć raz. Porozmawiaj z nią.
— Przyjść? — machnął ręką. — Trzeba z prezentem, z kwiatami… A ja nie mam pieniędzy. Nie okłamuj dziecka.
— Żebyś się zadławił tymi pieniędzmi… — wyszeptała matka Zosi, wychodząc i zatrzaskując drzwi.
Dziewczynka rosła. Cicha, posłuszna, pracowita. Bez histerii, bez skarg, bez zbędnych pytań. Tylko starała się — do wyczerpania — być dobrą. Uczyła się na piątki. Nie dlatego, iż pragnęła sukcesu. Ale dlatego, iż gdzieś głęboko w sercu wierzyła: „Teraz dowie się, jak dobrze się uczę, i przyjdzie. Uśmiechnie się. Pogłaszcze po głowie. Powiedzie, iż jest ze mnie dumny“.
Ale on nie przychodził.
— Mamo, może zaprosimy go na moje urodziny? Nie chcę prezentów. Niech tylko przyjdzie…
Matka nie odpowiadała. A Zosia zamykała się w pokoju i płakała. Bo wiedziała: nie przyjdzie.
Skończyła szkołę z wyróżnieniem. Studniówka — święto, które miało być dumą dla całej rodziny. Suknia uszyta, babcia z dziadkiem przyjechali ze wsi. Ale dwie godziny przed imprezą usiadła na ławce przed blokiem, gdzie mieszkał ojciec. Chciała go zaprosić. Pokazać, jaka jest teraz. Chciała, by choć raz powiedział: „Przepraszam, córeczko. Jestem z ciebie dumny“.
Wyszedł z klatki. Torba na ramieniu, wzrok ślizgał się po przechodniach. Obok. choćby nie poznał.
— Tato! — krzyknęła. — To ja! Zosia!
Odwrócił się. Chwila ciszy.
— Wyrosłaś — rzucił chłodno.
— Skończyłam szkołę. Z wyróżnieniem. Idę na studia do Warszawy…
— Nie mam pieniędzy. Nie licz na mnie.
— Nie chodzi o pieniądze… Chciałam cię zaprosić na studniówkę…
— I co ja tam będę robił?
Nie słuchała dalej. Uciekła. Łzy dusiły. Właśnie wtedy, stojąc samotnie na skrzyżowaniu, Zosia zrozumiała: jej dzieciństwo się skończyło.
Skończyła studia. Wróciła do rodzinnego miasta — mama ciężko zachorowała. Znalazła pracę w zawodzie, poznała Jacka. Uczciwego, dobrego. Wyszła za mąż. Urodziła córkę. Potem drugą. Słowo „tata“ wymazała z serca. Nigdy więcej o nim nie myślała.
Dziś ma trzydzieści lat. Okrągła data. Sobota. W mieszkaniu wesoło. Mama bawi się z wnuczkami, Jacek pojechał po swoich rodziców. Zosia w kuchni czaruje nad ostatnimi daniami.
Dzwonek do drzwi. Biegnie otworzyć — myśli, iż to teściowie. Ale… w progu stoi on. Ojciec. Postarzały, z siwizną na skroniach.
— Przyszedłem ci pogratulować. Na wesele mnie nie zaprosiłaś. Żal ci było stołu dla ojca? Jestem już stary. Trzeba pomagać…
— Za późno przyszedłeś, tato. Kiedyś czekałam na ciebie każdego dnia. Modliłam się, żebyś się pojawił. Nie przyszedłeś ani do pierwszej klasy, ani na studniówkę. Nie byłeś przy mnie. A teraz nie jesteś mi potrzebny. I nie śmiej mnie oskarżać. Nie zapraszałam cię. Idź sobie.
— Nie wpuścisz?
— Nie. Nie wpuszczę.
Zatrzasnęła drzwi.
Stał jeszcze długo. Kilkakrotnie sięgał po dzwonek — nie śmiał nacisnąć. Nagle winda się otworzyła,Z góry dobiegały śmiechy i okrzyki „sto lat“, a on stał na klatce schodowej, czując, jak dźwięki weselej zabawy przepływają przez niego jak przez szklaną szybę.