**Dzisiaj, 15 maja 2024**
Gdy miała zaledwie sześć lat, świat Małgosi rozpadł się na pół. Pewnego zwykłego wieczoru ojciec spakował swoje rzeczy i wyszedł z mieszkania. Nie do pracy. Nie do sklepu. Na zawsze. Wtedy jeszcze nie rozumiała tego strasznego, dorosłego słowa – „rozwód”. Po prostu od tamtej chwili już nie wrócił. Nie przytulił. Nie pocałował w czoło przed snem. Nie powiedział: „Jestem przy tobie”.
Historia jakich wiele. Zwyczajna. Współczesna. Ale dla tej małej dziewczynki to był koniec świata, bo uznała: to jej wina. Ona je. Trzeba ją ubierać. Niedługo szkoła – a to wydatki. Mama straciła pracę, a biedny tata nie wytrzymał… zmęczyło go ciągnięcie ich obu.
— Mamo, a jeżeli będę jadła mniej, tata wróci? Mogę jeść tylko w przedszkolu… — szepnęła z nadzieją, patrząc błękitnymi oczami w twarz matki.
Kobieta przytuliła córkę mocno i rozpłakała się. Płakała długo, a Małgosia jadła coraz mniej. Tylko ojciec nie wracał.
Pierwszy września. Małgosia idzie do szkoły. Po raz pierwszy – pierwsza klasa. Biała bluzka, granatowa spódniczka, marynarka i dwa ogromne kokardy, jak u lalek z witryn. Stała przed lustrem i myślała: „Gdyby tata mnie teraz zobaczył, na pewno by wrócił. Któż by odrzucił taką piękną córeczkę?”
Mama trzymała ją za rękę, w drugiej – bukiet dla pani nauczycielki. Dziewczynce było jednocześnie strasznie i radośnie. Ale wszystko przyćmiewała jedna, niemal desperacka nadzieja: tata przyjdzie. Musi przyjść. Dzisiaj nie może nie przyjść.
— Małgosiu, czego się tak rozglądasz? Nie bój się, jestem przy tobie — cicho powiedziała matka.
Ale dziewczynka się nie bała. Szukała. Wzrokiem, sercem, oddechem. Wierzyła, iż on tu jest. Może nie widzi jej? A ona stoi w pierwszym rzędzie – na pewno by zauważył!
Gdy uroczystość się skończyła, a pierwszaki szły do klasy, Małgosia zaciskała zęby, by nie rozpłakać się. Tak się starała – na darmo. A może jednak? Może ją widział? Tylko nie podszedł?
— Tata czeka na nas w domu? — spytała po drodze.
— Nie wiem, córeczko… — odparła matka z ciężarem w głosie.
Ale Małgosia wyprzedziła mamę, biegnąc do domu. Była pewna: on tam jest. Otworzyła drzwi… i zobaczyła puste mieszkanie. Wtedy naprawdę się rozpłakała.
Mama głaskała ją po włosach, tłumaczyła, iż może taty nie puścili z pracy. Ale sama wiedziała: nie przyjdzie. Nie przyszedł choćby wtedy, gdy sama do niego poszła, błagając:
— Henryku, niczego nie żądam. Ale Małgosia czeka. Wierzy. Przyjdź chociaż raz. Porozmawiaj.
— Przyjść? — machnął ręką. — Trzeba przecież z prezentem, z kwiatami… A ja nie mam grosza. Nie okłamuj dziecka.
— Żebyś się tymi groszami udławił… — syknęła matka, zatrzaskując drzwi.
Dziewczynka rosła. Cicha, posłuszna, pracowita. Bez histerii, bez narzekania. Tylko starała się – do wyczerpania – być dobrą. Uczyła się na piątki. Nie dla sukcesu, ale w głębi serca wierzyła: „Gdy się dowie, jak dobrze się uczę, wróci. Uśmiechnie się. Pogłaska po głowie. Powie, iż jest ze mnie dumny”.
Ale nie przychodził.
— Mamo, może zaprosimy go na moje urodziny? Nie chcę prezentów. Niech tylko przyjdzie…
Matka nie odpowiadała. A Małgosia zamykała się w pokoju i płakała. Wiedziała: nie przyjdzie.
Skończyła szkołę z czerwonym paskiem. Studniówka – święto, które powinno być dumą dla całej rodziny. Suknia uszyta, dziadkowie przyjechali z wsi. Ale dwie godziny przed balem usiadła na ławce przed blokiem ojca. Chciała go zaprosić. Pokazać, kim jest. Żeby choć raz powiedział: „Przepraszam, córeczko. Jestem z ciebie dumny”.
Wyszedł z klatki. Torba na ramieniu, wzrok ślizgał się po ludziach. Obok. choćby jej nie poznał.
— Tato! — krzyknęła. — To ja! Małgosia!
Odwrócił się. Chwila ciszy.
— Podrosłaś — rzucił obojętnie.
— Skończyłam szkołę. Z wyróżnieniem. Jadę na studia do Warszawy…
— Nie mam pieniędzy. Nie licz na mnie.
— Nie chcę pieniędzy… Chciałam cię zaprosić na studniówkę…
— A po co mi tam?
Nie słuchała dalej. Uciekła. Łzy dusiły. Wtedy, stojąc sama na skrzyżowaniu, zrozumiała: jej dzieciństwo się skończyło.
Skończyła studia. Wróciła do rodzinnego Poznania – mama ciężko zachorowała. Znalazła pracę, poznała Darka. Uczciwego, dobrego. Wyszła za mąż. Urodziła córkę. Potem drugą. Słowo „tata” wymazała z serca. Nigdy więcej o nim nie myślała.
Dziś ma trzydziestkę. Okrągła data. Sobota. W domu gwar. Mama bawi się z wnuczkami, Darek pojechał po rodziców. Małgosia w kuchni dogląda ostatnich dań.
Dzwonek do drzwi. Myśli, iż to teściowie. Ale… w progu stoi on. Ojciec. Postarzały, z siwizną na skroniach.
— Przyszedłem ci pogratulować. Na ślub mnie nie zaprosiłaś. Żal ci było złotówek na starego ojca? Starość nie radość, trzeba pomagać…
— Za późno przyszedłeś, tato. Kiedyś czekałam na ciebie każdego dnia. Modliłam się, żebyś się pojawił. Nie byłeś w pierwszej klasie, na studniówce. Teraz cię nie potrzebuję. I nie waż się mnie o nic obwiniać. Nie zapraszałam cię. Wyjdź.
— Nie wpuścisz?
— Nie.
Zatrzasnęła drzwi.
Stał jeszcze długo. Kilka razy sięgał po dzwonek – wahał się. Nagle winda się otworzyła, wyszedł z niej gwar – starsi ludzie i młody mężczyzna z paczkami, kwiatami, prezentami.
— Do nas? — spytał Darek.
— Nie… pomyłka…
Zszedł po schodach. Powoli. A z góry dobiegło:
— Córeńko, wszystkiego najlepszego!
Te słowa przeszyły serce. Za późno. Wszystko przepadło. Wszystko stracone.
**Dziś zrozumiałem jedno: nie maIleż można czekać na miłość, która nigdy nie nadeszła?