Tata na chwilę: powrót ciepła

twojacena.pl 12 godzin temu

**Dziennik osobisty**

Zauważyłem go przy półce z chlebem. Stał nieruchomo, jakby nie bułki wybierał, ale kogoś czekał – kogoś, kto odszedł dawno i może już nigdy nie wróci. Chudy, w wytartej kurtce z rozdartą kieszenią, buty zabłocone i zniszczone, czapka przekrzywiona, policzki zaczerwienione od mrozu, a rękawice rozciągnięte, jak stare, zapomniane zabawki.

Miał w spojrzeniu coś, czego u dzieci się nie widuje. Nie było tam błagania ani zagubienia – tylko ciche, wewnętrzne oczekiwanie. Wzrok dorosłego, który za wcześnie zrozumiał, iż nie ma na kogo liczyć. Spokojny, badawczy, uparcie wytrzymały.

Już przeszedłem obok, włożyłem do koszyka swój zwykły chleb, ale potem znów się odwróciłem. Chłopiec stał wciąż w tym samym miejscu, jakby przyklejony do podłogi, jakby wierzył, iż jeżeli tylko wytrzyma – coś się zmieni.

To spojrzenie było boleśnie znajome. Piętnaście lat temu, w domu dziecka, gdzie prowadziłem warsztaty, był chłopiec z takim samym wzrokiem. Bez słów, tylko nieme wołanie – „zauważ mnie”.

Po chwili znów go zobaczyłem przy kasie. Stał w kolejce z dwoma cukierkami w dłoni. Bez koszyka. Kasjerka, sądząc po tonie, powiedziała coś o braku reszty. Nie protestował, tylko odłożył jeden cukierek i podał pieniądze. Ruchy miał pewne, dokładne – jak dorosły, który nauczył się rezygnować z tego, na co go nie stać.

— Słuchaj — podszedłem, starając się mówić cicho — kupię ci coś. Chleb, mleko, parówki. Nie musisz się bać, nie będę się narzucał. Po prostu. Można?

Spojrzał na mnie – otwarcie, spokojnie, bez strachu. Ale z tą ostrożną dojrzałością, której dziecko nie powinno znać.

— Po co? — spytał prosto.

Nie było to wyzwanie. Nie obrona. Tylko pytanie. Bez emocji. Jak próba – czy w ogóle warto rozmawiać.

— Bo… mogę. Bo zasługujesz na więcej niż jeden cukierek.

— Ludzie nie pomagają bez powodu — odparł. — Pan jest czyimś tatą?

— Byłem. Mam córkę. Mieszkają z matką w Krakowie. Piszę do niej. Nie zapominam o urodzinach. Ale wiem, iż to za mało.

Chłopiec skinął lekko głową. Słyszał to już wcześniej. Albo sam to znał.

— No dobra. Kupi mi pan ziemniaki. Gorące. I parówkę. Jedną. Bez musztardy. Ona… za bardzo dorosła.

Wyszliśmy na zewnątrz. Mróz szczypał w nos, przystanek autobusowy wył od wiatru. Podałem mu torbę, nie robiąc z tego wielkiej sprawy.

— Gdzie mieszkasz?

— Niedaleko. Tylko nie chcę teraz do domu. Mama śpi. Jest zmęczona. Może jutro też będzie spać. Lepiej tu. Na ławce. Tu jest ciszej. I ludzie nie patrzą mi w oczy.

Usiedliśmy. Patrzyłem, jak je. Powoli, z godnością, jak dorośli podczas ważnego spotkania. Trzymał parówkę oburącz, odgryzał małe kęsy. Nie łapczywie. W tym chłopcu było więcej cierpliwości niż w niejednym dorosłym.

— Jestem Kacper. A pan?

— Marek.

— A czy mógłby pan… tylko trochę… Pobawić się w tatę? Na godzinę. Nie na serio. Tylko żeby… było jak u innych.

Ścisnęło mnie w gardle. Skinąłem powoli. Szczerze.

— Mogę.

— To powiedz mi, iż bez czapki nie wolno. Że katar będzie do pasa. I zapytaj, co w szkole.

— Kacper, gdzie twoja czapka? Ziąb na dworze, a ty jak w lipcu. Katar wyschnie na kość. I co tam z matematyki?

— Trója. Ale zachowanie – celujące. Pomogłem babci przejść przez ulicę. Upuściłem jej torbę, ale potem pomogłem pozbierać. Powiedziała, iż liczy się chęć.

— Słusznie. Ale czapkę – załóż. Trzeba o siebie dbać. Masz tylko siebie.

Kacper uśmiechnął się lekko. Zjadł resztę, wytrząsnął ręce. Jak dorosły przed ważnym spotkaniem.

— Dzięki, iż pan nie jest jak inni. Reszta ma w oczach litość albo rady. A pan… tylko był. I to… lepsze.

— jeżeli jutro tu będę, przyjdziesz?

— Nie wiem. Może mama się obudzi. A może nie. Może przyjdę. Zapamiętałem pana. Ma pan oczy, które nie kłamią.

Wstał. Nie pożegnał się – tylko rzucił „do widzenia”. Odszedł. Lekko, ale z wewnętrzną ciszą w kroku, jak ci, którzy wiedzą, iż nikt za nimi nie pobiegnie.

Zostałem na ławce. W końcu wstałem, wyrzuciłem pusty kubek. Długo patrzyłem za nim. Było ciężko. Chciałem zawołać. Ale wiedziałem – nie wolno burzyć murów, które dziecko stawia, by przetrwać.

Następnego dnia wróciłem. I kolejnego. Czekałem przy tej samej ławce, z gazetą albo kawą w ręku. Udawałem, iż tylko odpoczywam. Czasem Kacper nie przychodził. Rozdzierało to serce. Ale gdy jednak się pojawiał – w tej samej kurtce, z tym samym wzrokiem – czułem, jak coś we mnie ożywa.

Pewnego dnia podszedł z dwoma plastikowymi kubkami. Owinął je w serwetki. Jeden podał mi:

— Dziś pan był tatą. A teraz ja pobędę się synem. Nie ma pan nic przeciwko?

Nie odpowiedziałem. Wziąłem tylko herbatę. I uśmiechnąłem się. Bez słów. Bo czasem… wystarczy po prostu być. Bez warunków. Bez obietnic. Po prostu być.

Idź do oryginalnego materiału