Tam, gdzie nikt nie ginie

newsempire24.com 5 dni temu

Minęło już dziewięć miesięcy, od kiedy Artur przestał dawać znaki życia. Najpierw Helena Wróblewska liczyła dni, zaznaczając je w starym kalendarzu na kuchennej ścianie. Potem przeszła na tygodnie. W końcu przestała, bo każdy nowy dzień bez wieści ciął jak zimny wiatr styczniowy. Wciąż zaglądała do skrzynki na listy — o świcie, gdy pierwsze promienie muskały szyby, i wieczorem, gdy cień zalegał w maleńkim mieszkaniu na obrzeżach Częstochowy. Listonoszka, Krystyna, dawno już nie podnosiła wzroku, mijając ją, jakby milczenie mogło ukoić pustkę. Ale skrzynka milczała. Raz po raz.

Artur wyjechał do Kanady cztery lata temu. Na kontrakt. Obiecywał, iż to na krótko. Że zarobi, urządzi się, pomoże. Wróciłby. Wyjeżdżał z lekką walizką, uśmiechem i oczami pełnymi marzeń. Pierwsze miesiące pisał często — krótkie wiadomości, telefony wieczorami. Potem rzadziej. Aż w końcu — cisza. Jakby ktoś za oceanem wymazywał jego przeszłość, skreślając dom, ulicę, matkę.

Helena chwytała się wymówek jak tonąca brzytwy. Jest zajęty. Uczy się języka. Układa sobie życie. Powtarzała to, stojąc przy kuchni, by nie krzyczeć z bólu, by zagłuszyć strach, iż syn przepadł na zawsze. W pamięci migały jego dziecięce kroki w korytarzu, śmiech, gdy wpadał umazany błotem z podwórka, wołając: „Mamo, patrz, co znalazłem!”. Teraz otaczała ją cisza — ciężka jak śnieg, który zasypywał ich miasteczko.

Wymówki wysechły. Została przepaść. Zimna, nieprzenikniona, rosła z każdym dniem jak lodowy mur, odcinając przeszłość od teraźniejszości.

W ich miasteczku takich matek nie brakowało. Kobiety, których dzieci odjechały, zostawiając puste skrzynki i niedopowiedzenia. Rozpoznawały się po spojrzeniu — żywym, ale przesłoniętym żalem. Sąsiadka Bogusia szeptała: „Dobrze, iż żyje. Bierz, co dają, Helu”. Helena kiwała głową, ale w środku wzbierała wina. Nie wystarczało jej, iż żyje. Chciała słyszeć jego głos, jego „Mamo, co słychać?” — nie dla pieniędzy czy prezentów, ale by serce znów biło równo.

Żyła skromnie. Działka za domem, kot Bryś, stary telewizor, z którego sączyły się wieczne melodramaty. W piątki sprzątanie, w soboty targ, gdzie handlarze witali ją jak starą znajomą, a pani od warzyw zawsze pytała: „Znowu bez torby, Heleno?”. Dziergała. Najpierw rękawiczki dla Artura, pamiętając jego szerokie dłonie. Potem — tak po prostu, chowając je do kredensu, jakby ktoś mógł jeszcze przyjść i zabrać ich ciepło. Szyła poduszki dla schroniska. Byle ręce nie drżały z pustki. Byle dzień nie stał się bezdenną jamą.

Pewnego wilgotnego listopadowego dnia zadzwonił dzwonek. Helena pomyślała, iż to sąsiadka — po mąkę lub zapałki. Albo kurier pomylił adres. Otworzyła — i zamarła, jakby świat stanął w miejscu. Na progu stał chłopiec około jedenastu lat, w wytartej kurtce i z małym plecaczkiem. Oczy — szare, uważne, z iskierką, jakby wiedział, iż życie może zaskoczyć.

— Pani Helena Wróblewska? — spytał cicho, głos mu drżał, może z zimna, może z emocji.

— Tak… — wyszeptała, czując, jak serce ściska się od dziwnego przeczucia.

— Jestem Tomek. Mama powiedziała, iż mogę u pani zamieszkać. Że u babci zawsze bezpiecznie.

Świat zachwiał się jak stary most na wietrze. Nie od razu zrozumiała, co się dzieje. Tylko zauważyła, jak chłopcu poczerwieniały policzki od chłodu i jak nerwowo gniecie rękaw. A potem — jego oczy. Identyczne jak u Artura, gdy był mały. Ten sam wzrok, ta sama cicha determinacja.

— Głodny jesteś? — spytała, łapiąc się słów, by nie stracić równowagi.

— Mogę herbatę? Z miodem, jeżeli jest — odpowiedział, uśmiechając się lekko.

Wszedł, postawił plecak przy drzwiach i usiadł przy stole. Spokojnie, jakby bywał tu tysiąc razy. Zdjął buty, starannie złożył szalik, wygładził rękawiczki. Helena dostrzegła, jak wytarty ma sweter, jak się trzyma ledwo zawiązany supeł na sznuDom znów stał się miejscem, gdzie serce nie musiało już być samotne.

Idź do oryginalnego materiału