Tam, gdzie milczenie panuje

twojacena.pl 6 dni temu

Dziś obudziłem się przed świtem – jakby ktoś nagle wyrwał mnie z najgłębszego snu. W pokoju panowała cisza. Nienaturalna, przytłaczająca cisza. Nie słychać było ruchu na ulicy, stare lodówko-zamrażarka nie buczała, sąsiedzi z góry nie tupali, a choćby kot nie domagał się śniadania, nie drapiąc pazurami w drzwi. Powietrze w sypialni wydawało się gęste, ciężkie, jakby cały świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu. W piersi poczułem falę – nie strachu, nie niepokoju… pustki. Takiej, po której w uszach dzwoni jak po pojedynczym strzale w zamkniętym pomieszczeniu.

Minęło dokładnie czterdzieści dziewięć dni.

Żona odeszła. Cicho. Po prostu przestała żyć. Serce stanęło na przystanku autobusowym, gdzie czekała na tramwaj do pracy. Tego ranka wstała jak zwykle. Związała włosy, kichnęła, poskarżyła się na ból głowy. Powiedziała, iż kupi chleb i coś na herbatę. Nie pamiętam, czy mnie pocałowała na pożegnanie. A potem – telefon. Z kostnicy. Obcy mężczyzna: „Przykro nam, ale…”

Nigdy nie zrozumiałem, co znaczy „nagle”. Bez ostrzeżenia. Bez ostatniej rozmowy, bez czasu w pożegnanie. Bez kłótni, którą można by później wybaczyć. Tylko cisza. Tylko przerażająca kropka w niedokończonym zdaniu.

Pierwsze dni trzymałem się jako tako. Ludzie przychodzili, przynosili jedzenie, kwiaty, broszury o żałobie. Wszyscy mówili, iż jestem silny. A ja kiwałem głową. Trzymałem fason, odpowiadałem spokojnie. Aż zostałem sam. Gdy odeszli ostatni współczujący, gdy ostygła ostatnia zupa, gdy nikt już nie dzwonił – nadeszła Cisza.

Najpierw była dzwoniąca, potem – gęsta. Każdy dźwięk w mieszkaniu stał się zbyt głośny: krople w kranie, kliknięcie włącznika, własne kroki. choćby oddech wydawał się obcy. Zacząłem rozmawiać sam ze sobą – szeptem, jakby sprawdzając, czy w ogóle istnieję. Czy już tylko moje odbicie w lustrze.

Trzeciego dnia przestawiłem naczynia inaczej. Piątego – umyłem okna, mrucząc „jak kiedyś”. Po tygodniu – odważyłem się wyjąć z szafy część jej rzeczy. Tylko część. Reszty – nie potrafiłem. Zostawiłem sukienkę, którą zakładała na niedzielne obiady. Zostawiłem podniszczone kapcie, które zawsze stawiała w kącie, choć prosiłem, żeby zmieniała buty. Brałem je w dłonie, przyciskałem do twarzy, wdychałem zapach. I znów odkładałem na miejsce.

Nie płakałem. Żadnych łez, żadnych szlochów. Jakby ciało jeszcze nie uwierzyło w to, co się stało. Jakby żyło swoim życiem, a umysł wciąż czekał: zaraz skrzypną drzwi, w korytarzu rozlegną się kroki – wróciła. Tylko ręce robiły wszystko automatycznie: prały, prasowały, gotowały, otwierały pocztę. I wszystko – w oczekiwaniu. Nie na nią. Na siebie. W nowym dniu. Bez niej.

Sąsiadka, pani Jadwiga, przynosiła pierogi. Za każdym razem pytała to samo:
– Jak się trzymasz?

A ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Bo „źle” to za mało, a „normalnie” – kłamstwo. Po prostu byłem. Żyłem z rozpędu. Jak człowiek wyciągnięty z wody: oddycha, ale się nie rusza. Patrzy, ale nie widzi.

Po miesiącu pierwszy raz wyszedłem na ulicę. Bez celu. Bez kierunku. Po prostu szedłem. Jesień już rozgościła się na dobre – mokre liście, wiatr w twarz, kałuże odbijające szare niebo. W tym chaosie ulic i wrzawie samochodów poczułem, jak wyostrzają mi się zmysły: zapach mokrej ziemi, kroki przechodniów, chłód metalowej ławki.

Na jednej z ławek w parku siedział chłopiec. Może dziesięcioletni, chudy, w za dużym szarym kurtkozswetrze i z plecakiem u stóp. Karmił gołębie. Usiadłem na sąsiedniej ławce – nieco dalej, nie zbliżając się, ale też nie ukrywając. Po chwili chłopiec spojrzał na mnie i zapytał:

– Pan kogoś stracił?

Zastygłem. Słowa utknęły w gardle.
– Skąd taki pomysł?

– Ma pan ciche oczy – odparł prosto. – Takie mają ci, którzy już nie czekają, ale wciąż pamiętają.

Od tamtego dnia zacząłem przychodzić do parku codziennie. O tej samej porze. Chłopiec nazywał się Bartek. Zawsze był w tym samym miejscu, z tymi samymi gołębiami. Czasem kiwał głową jak dorosły. Czasem po prostu siedział, szeleszcząc papierkami. Czasem przynosił mi słonecznik. Czasem rysował patykiem na ziemi: statki, domki, ludzi ze smutnymi oczami.

Nie rozmawialiśmy o rzeczach ważnych. I to było właśnie najważniejsze. Nasza cisza nie ciążyła, nie przerażała. Była jak schronienie, jak koc – ciepły, rozumiejący, akceptujący. Oboje wiedzieliśmy, iż słowa mogą tylko zaszkodzić. Tam, gdzie boli naprawdę, lepiej milczeć.

Minęły dwa miesiące. Po raz pierwszy się uśmiechnąłem. Najpierw – do śmiesznego obrazka w internecie. Potem – do tego, jak Bartek udawał profesora wygłaszającego wykład o życiu gołębi. Wreszcie – w kuchni, na głos. Sam do siebie. Śmiałem się, bo mogłem. Bo po raz pierwszy coś we mnie drgnęło.

Ale pewnego dnia Bartek nie przyszedł. Ani tego dnia, ani następnego. Czekałem. Siadałem na ławce, trzymałem w dłoni kamień, który mi kiedyś podarował – gładki, z białą żyłką. Kamień „na szczęście”.

Po tygodniu podeszła do mnie kobieta.

– Przepraszam, to pan pewnie Wojciech? Jestem mamą Bartka.

W rękach trzymała kartkę. Zwykłą, dziecinną. Domek, słońce, gołąb. A wewnątrz, niezdarnym pismem:

„Nie jest pan sam. Jest po prostu cicho. To piękne.”

Patrzyłem na te słowa i nagle – po raz pierwszy – zapłakałem. Bez hamulców. Bez wstydu. Nie łkając, ale równo, jak deszcz spływający po oknie. Jakbym wreszcie pozwolił sobie żyć. Nie przetrwać. Nie wegetować. Żyć.

A następnego ranka znów obudziłem się w ciszy. Ten sam pokój. Te same ściany. Te same przerwy między dźwiękami. Ale teraz wiedziałem: w tej ciszy nie mieszka pustka. Mieszka nadzieja.

Idź do oryginalnego materiału