Tam, gdzie mieszka serce

newsempire24.com 5 dni temu

Miejsce, gdzie bije serce

Żył sam.

Jego dom stał na uboczu, nieco dalej od wsi – za pagórkiem, gdzie niegdyś ciągnęła się uliczka o zabawnym nazwisku – Ślepa Kiszka. Siedem domów, półkolem ustawionych na wzgórzu, jak półsenni strażnicy.

Gdy zaczęła się ta wielka wiejska wędrówka – gdy ludzie ciągnęli do miast, porzucając ziemię, zapominając korzenie – uliczka opustoszała. Domy rozebrano, rozkradziono na opał, spróchniały… Ocalał tylko jeden.

Jeden. Jak wyrwany ząb, który pozostał w ustach stuletniej staruszki.

Tam właśnie od siedmiu lat mieszkał Stanisław Janowicz.

Choć… jeżeli być dokładnym – nie do końca sam. Towarzyszył mu Burek. Pies, czarny z białymi łatami, o krótkich łapach, śmiesznie zakręconym ogonem, trójkątnych uszach i oczach jak węgielki. Rozumiał wszystko, ale nie mówił. Prawdziwy kompan. Prawdziwy człowiek – tylko w psiej skórze.

W mieście Stanisław miał rodzinę. Żonę – obcą, chłodną. Słowa starczało im ledwie na miesiąc. Córka, niegdyś przywiązana do ojca – bez niego kroku nie stąpiła, teraz – zniknęła z jego życia, jakby ktoś palcem strzelił. Urodził się wnuk, ale dowiedział się o tym nie od córki, ale od przypadkowej sąsiadki.

Gdy serce dało o sobie znać – na poważnie – lekarz tylko machnął ręką:

— Trzeba panu ciszy, przyrody. Jest takie miejsce? Jak chcecie, mogę polecić sanatorium.

Stanisław pomyślał o rodzicielskim domu. Odpowiedź była prosta:

— Jest. To tam – moje wszystko.

Żonie powiedział – formalnie. Ta tylko pokręciła palcem przy skroni: zupełnie mu odbiło.

Nie sprzeczał się. Wyjechał sam.

Kosił chwasty. Przerobił dach. Odtworzył gankowe schody. Piece ułożył – pomógł mu stary znajomy, z którym w dzieciństwie rąbali pokrzywy jak zbóje. Dom ożywał. Dom oddychał.

Czasem zdawało mu się, iż słyszy, jak gdzieś w kącie izby cmoka językiem matka, a ojciec ciężko, ale z aprobatą chrząka.

Pobielił piece, pomalował ganek na wiśniowo. Postawił rzeźbione balustrady. Pięknie.

Przetrwał zimę. Duszę odnalazł. Ani żona, ani córka – ani słowa, ani listu. Dopiero wiosną ktoś podrzucił Burka. Od tamtej pory – byli we dwóch.

Latem – przestrzeń. Rankiem – do lasu. Stanisław z koszykiem, Burek – tuż obok. Rozmawiali bez słów, myślami. Stanisław, jak babka uczyła, witał się z lasem: ukłon, prosił o pozwolenie. Tak go uczono: słów na wiatr nie rzucaj, bo wiatr je porwie – sumienie nie dogoni.

Milczący był Stanisław. Może dlatego w rodzinie nie wyszło – zbyt cichy, zbyt prawy.

I tak by trwało. Ale pewnego dnia do wsi przyszli… inni.

Przyjechali. Drogimi samochodami, z papierami, z planami. Jego działka – najpiękniejsza. Widokowa.

Dom przeszkadzał. Jedyne takie miejsce.

— Stanisławie Kazimierzu, no zrozumcie. Damy wam mieszkanie, odszkodowanie. W mieście, wszystko cywilnie. — Uśmiechnięty, z oleistym głosem, klepie po ramieniu.

Stanisław zrzucił jego dłoń. Spojrzał twardo:

— To dom moich przodków. Tu się urodziłem. Tu umrę. To – moje miejsce mocy.

— No… jeżeli tak, — uśmiech zniknął z twarzy — to tylko przez sąd.

Sąd. Papiery. Wyrok. Dom – do rozbiórki.

Stanisław milczał. Ale oczy… zmieniły się. Nie złe. Nie złamane. Jakby z innego czasu. Gdzie trawa po pas, kapuśniak bulgocze w żeliwnym garnku, a ojciec rąbie drewno…

Pewnego ranka przed domem zaturkotał traktor. Za kierownicą – miejscowy chłopak. Młody.

Stanisław wyszedł. Bez gniewu. Bez słów. Usiadł na ławce. Burka nie było widać.

— Wujku Stachu, wybaczcie… rozkaz… — chłopak trząsł się cały.

Stanisław popatrzył na niego.

— Rób, synku. Robotę masz taką. Tylko wiedz: pod gankiem pies mój, Burek, ten co cię z przerębla wyciągnął, pamiętasz? Pięć lat temu. Najpierw jego – potem mnie. Bo ja do domu pójdę.

Chłopak bladł z każdą sekundą. W końcu zgasił silnik i odjechał.

Po dwóch dniach do domu zaczęli schodzić się ludzie. Miejscowi. Jedni z wiadrami, drudzy z łopatami. Wśród nich – i ów chłopak z traktora. Dali znać do telewizji. Zrobili szum. Dom obronili.

Projekt zmieniono. Drogę poprowadzili boczną.

Teraz Stanisław żyje spokojnie. Pasieka. Ul. Miód. Burek przy nodze, krok w krok.

Aż nagle – ona.

Stoi przy furtce. W jednej ręce – walizka. W drugiej – dłoń pięcioletniego chłopca. Za plecami – samochód wysłużony jak sama zmęczona droga.

— Witaj, tato… — Alina. Córka. — Przyjechaliśmy. Przyjmiecie nas?

Bez słów otworzył furtkę.

Chłopiec – Wojtuś – przytulił się do mamy. Dziadka nigdy nie widział. Stanisław nachylił się, wziął na ręce:

— Chodź do sadu. Widzisz jabłko? Zerwij. Tylko ostrożnie.

Potem – kuchnia. Dom pachnie ziołami, suszonymi grzybami, woskiem.

— Tato… wybacz. Byłam zła. Urażona. Myślałam, iż nas zostawiłeś. A potem… sama zostałam matką. I pojęłam. Odeszłam od męża. Nie mam dokąd iść. Przyjechaliśmy. jeżeli chcesz – tylko na zimę.

Przytulił. Jak kiedyś.

— Wszystko się ułoży. Rozgośćcie się.

Zimę przetrwali. Wiosną Alina nieśmiało:

— Tato, w szkole proponują mi stanowisko… zastępcy dyrektora. Wyobrażasz?

— Pójdziesz?

— A kupicie mi ul? Własny. Uczę przecież biologii.

Tylko się uśmiechnął. Wieczorem pod jabłonią stał nowiutki ul.

— Dziadziusiu! — Wojtuś promienieje. — A dla mnie?

— Wszystko twoje.

Latem – las. Burek, Wojtuś. Alina w domu – bielenie zaczęła.

Wracają – dom lśni. Szyby umyte, obramowania okienOtworzył szeroko ramiona i nagle zrozumiał, iż to właśnie jest dom – gdzie ból i euforia splatają się w jedno, jak korzenie starej lipy.

Idź do oryginalnego materiału