Tam, gdzie króluje cisza

newsempire24.com 13 godzin temu

Tam, gdzie mieszka cisza

Tej nocy Kinga obudziła się o czwartej nad ranem — jakby ktoś szarpnął ją i wyrwał ze snu. W pokoju panowała cisza. Nienaturalna, przerażająco głucha. Nie szumiała ulica za oknem, nie gulgotała stara lodówka, nie tupali sąsiedzi z góry, a choćby kot nie domagał się jedzenia ani nie drapał w drzwi. Powietrze w sypialni wydawało się gęste, ciężkie, jakby wszystko wokół zastygło w oczekiwaniu. W jej wnętrzu, głęboko w piersi, narastała fala — nie strachu, nie niepokoju… pustki. Takiej, od której w uszach dzwoni, jak po pojedynczym strzale w zamkniętym pomieszczeniu.

Minęło dokładnie czterdzieści dziewięć dni.

Mąż umarł. Cicho. Po prostu przestał żyć. Serce zatrzymało się na przystanku, gdzie czekał na autobus do pracy. Rano wstał, jak zwykle. Związał sznurowadła, kichnął, poskarżył się na ciśnienie. Powiedział, iż kupi chleb i coś do herbaty. Nie pamiętała, czy ją pocałował na pożegnanie. A potem — telefon. Z kostnicy. Mężczyzna z obcym głosem: „Przykro nam, ale…”

Kinga nigdy nie zrozumiała, co znaczy „nagle”. Bez ostrzeżenia. Bez ostatniej rozmowy, bez czasu w pożegnanie. Bez kłótni, którą można by potem wybaczyć. Tylko cisza. Tylko przerażająca kropka w zdaniu, które się nie skończyło.

Pierwsze dni trzymała się jakoś. Ludzie przychodzili, przynosili jedzenie, kwiaty, broszurki o żałobie. Wszyscy mówili, iż jest silna. A ona kiwała głową. Trzymała się prosto, odpowiadała spokojnie. Aż została sama. Kiedy odeszli ostatni współczujący, kiedy ostygła ostatnia zupa, kiedy nikt już nie dzwonił — nadeszła Cisza.

Najpierw była dzwoniąca, potem — gęsta. Każdy dźwięk w mieszkaniu stał się zbyt głośny: krople w wannie, kliknięcie włącznika, własne kroki. choćby oddech wydawał się obcy. Zaczęła mówić do siebie — szeptem, jakby sprawdzając, czy w ogóle istnieje. Czy tylko jej odbicie w lustrze.

Trzeciego dnia przestawiła naczynia inaczej. Piątego — umyła okna, szepcząc „jak kiedyś”. Po tygodniu — odważyła się wyjąć z szafy część jego rzeczy. Tylko część. Reszty nie potrafiła. Zostawiła ulubioną koszulę, w której smażył racuchy w weekendy. Zostawiła wytarte adidasy, które zawsze stawiał w kącie, mimo iż prosiła, żeby się przebierał. Brała je w dłonie, przyciskała do twarzy, wdychała zapach. I znów stawiała na miejsce.

Nie płakała. Ani jednej łzy, ani jednego szlochu. Jakby ciało jeszcze nie uwierzyło w to, co się stało. Jakby żyło, a umysł wciąż czekał: zaraz skrzypną drzwi, kroki w przedpokoju — wrócił. Tylko ręce robiły wszystko automatycznie: prały, prasowały, gotowały, sprawdzały pocztę. I wszystko — w oczekiwaniu. Nie na niego. Na siebie. W nowym dniu. Bez niego.

Sąsiadka, ciocia Bronia, przynosiła pierogi. Za każdym razem zadawała to samo pytanie:
— No i jak?

A ona nie wiedziała, co odpowiedzieć. Bo „źle” to za mało, a „normalnie” to kłamstwo. Po prostu była. Żyła bezwładnie. Jak człowiek wyciągnięty z wody: oddycha, ale się nie rusza. Patrzy, ale nie widzi.

Po miesiącu pierwszy raz wyszła na ulicę. Bez celu. Bez kierunku. Po prostu szła. Jesień już rozkładała swoje skrzydła — mokre liście, wiatr w twarz, kałuże odbijające szare niebo. W tym miejskim chaosie i wrzawie samochodów jej zmysły wyostrzyły się: zapach mokrej ziemi, kroki przechodniów, chłód metalowej ławki.

Na jednej z ławek w parku siedział chłopiec. Może dziesięcioletni, chudy, w wielkiej szarej kurtce puchowej i z plecakiem u stóp. Karmił gołębie. Usiadła na sąsiedniej ławce — nieco dalej, nie zbliżając się, ale też nie chowając. Po chwili chłopiec spojrzał na nią i zapytał:

— Ktoś pani umarł?

Kinga zamarła. Słowa utknęły w gardle.
— Skąd tak przypuszczasz?

— Ma pani ciche oczy — powiedział po prostu. — Takie mają ci, którzy już nie czekają, ale wciąż pamiętają.

Od tego dnia zaczęła przychodzić do parku codziennie. O tej samej porze. Chłopiec miał na imię Kuba. Zawsze był w tym samym miejscu, z tymi samymi gołębiami. Czasem kiwał głową jak dorosły. Czasem po prostu siedział, szeleszcząc papierkami. Czasem przynosił jej pestki słonecznika. Czasem rysował patykiem w ziemi: łódeczki, domki, ludzi ze smutnymi oczami.

Nie mówili o rzeczach ważnych. I to było najważniejsze. Ich milczenie nie ciążyło, nie przerażało. Było jak schronienie, jak koc — ciepły, rozumiejący, akceptujący. Oboje wiedzieli, iż słowa mogłyby tylko zaszkodzić. Tam, gdzie boli naprawdę, lepiej milczeć.

Minęły dwa miesiące. Kinga pierwszy raz się zaśmiała. Najpierw — nad obrazkiem w internecie. Potem — jak Kuba udawał profesora, który wygłaszał wykład o życiu gołębi. Potem — w kuchni, na głos. Sama do siebie. Śmiała się, bo mogła. Bo po raz pierwszy coś w środku drgnęło.

Ale pewnego dnia Kuby nie było. Ani tego dnia, ani następnego. Czekała. Siadała na ławce, trzymała w dłoni ten sam kamyk, który jej kiedyś podarował — gładki, z cienką białą żyłką. Kamyk „na szczęście”.

Po tygodniu podeszła do niej kobieta.

— Przepraszam, to pani pewnie Kinga? Jestem mamą Kuby.

W rękach trzymała kartkę. Zwykłą, dziecięcą. Domek, słońce, gołąb. A w środku, nieporządnym pismem:

„Nie jest pani samotna. Jest pani tylko cicha. To jest piękne”.

Kinga patrzyła na te słowa i nagle — pierwszy raz — zapłakała. Bez hamowania. Bez wstydu. Nie łkając, tylko równo, jak deszcz spływający po szybie. Jakby pozwoliła sobie żyć. Nie przetrwać. Nie istnieć. Tylko żyć.

A następnego ranka znów obudziła się w ciszy. Ten sam pokój. Te same ściany. Te same przerwy między dźwiękami. Ale teraz wiedziała: w tej ciszy nie mieszka pustka. W niej mieszka nadzieja.

Idź do oryginalnego materiału