Tam, gdzie cisza staje się schronieniem

newskey24.com 5 dni temu

Tam, gdzie mieszka cisza

Tej nocy Jagoda obudziła się o czwartej nad ranem – jakby od gwałtownego szarpnięcia, które wyrwało ją ze snu. W pokoju panowała cisza. Nienaturalna, przerażająca cisza. Nie słychać było szumu ulicy za oknem, bulgotania starej lodówki, stukania sąsiadów z góry. choćby kot nie domagał się jedzenia, nie drapał w drzwi. Powietrze w sypialni wydawało się gęste, ciężkie, jakby świat zamarł w oczekiwaniu na coś. W jej piersi narastało uczucie – nie strachu, nie niepokoju… pustki. Takiej, po której w uszach dzwoni jak po pojedynczym strzale w zamkniętym pomieszczeniu.

Minęło dokładnie czterdzieści dziewięć dni.

Mąż nie żył. Odszedł cicho. Po prostu przestał oddychać. Serce zatrzymało się na przystanku, gdzie czekał na autobus do pracy. Rankiem wstał jak normalnie. Zawiązał buty, kichnął, narzekał na ciśnienie. Powiedział, iż kupi chleb i coś do herbaty. Nie pamiętała, czy ją pocałował na pożegnanie. A potem – telefon. Z kostnicy. Mężczyzna z obcym głosem: „Przykro nam, ale…”

Jagoda nigdy nie zrozumiała, co znaczy „nagle”. Bez ostrzeżenia. Bez ostatniej rozmowy, bez czasu w pożegnanie. Bez kłótni, którą mogłaby później wybaczyć. Tylko cisza. Tylko okrutna kropka w zdaniu, którego nie dokończyli.

Pierwsze dni trzymała się dzielnie. Ludzie przychodzili, przynosili jedzenie, kwiaty, broszury o żałobie. Wszyscy mówili, iż jest silna. A ona kiwała głową. Trzymała się prosto, odpowiadała spokojnym głosem. Dopóki nie została sama. Gdy odeszli ostatni współczujący, gdy ostygł ostatni barszcz, gdy nikt już nie dzwonił – nadeszła Cisza.

Najpierw wydawała się dzwoniąca, potem – kleista. Każdy dźwięk w mieszkaniu zdawał się zbyt głośny: krople wody w łazience, kliknięcie włącznika światła, własne kroki. choćby oddech brzmiał obco. Zaczęła mówić do siebie – szeptem, jakby sprawdzając, czy w ogóle istnieje. A może już tylko jej odbicie w lustrze?

Trzeciego dnia przestawiła naczynia w kuchennej szafce. Piątego – umyła okna, szepcząc „jak kiedyś”. Po tygodniu odważyła się wyjąć część jego rzeczy z szafy. Tylko część. Reszty nie potrafiła ruszyć. Zostawiła ulubioną koszulę, w której smażył racuchy w weekendy. Zostawiła wyświechtane adidasy, które zawsze stawiał w kącie, choć prosiła, by zmieniał obuwie. Brała je w ręce, przyciskała do twarzy, wdychała zapach. I znów odkładała na miejsce.

Nie płakała. Żadnych łez, żadnych szlochów. Jakby ciało jeszcze nie uwierzyło. Jakby żyło, ale umysł wciąż czekał: zaraz skrzypną drzwi, kroki w przedpokoju – wrócił. Tylko ręce działały mechanicznie: prały, prasowały, gotowały, sprawdzały pocztę. Wszystko w oczekiwaniu. Nie na niego. Na siebie. W nowym dniu. Bez niego.

Sąsiadka, pani Jadwiga, przynosiła pierogi. Za każdym razem pytała:
— Jak się masz?

A Jagoda nie wiedziała, co odpowiedzieć. Bo „źle” to za mało, a „dobrze” to kłamstwo. Po prostu była. Żyła z rozpędu. Jak ktoś, kogo wyciągnięto z wody: oddycha, ale nie rusza się. Patrzy, ale nie widzi.

Po miesiącu pierwszy raz wyszła na ulicę. Bez celu. Bez kierunku. Po prostu szła. Jesień już zaznaczała swoją obecność – mokre liście, wiatr muskający twarz, kałuże odbijające szare niebo. W tym chaosie ulic i wrzawie samochodów jej zmysły się wyostrzyły: zapach wilgotnej ziemi, kroki przechodniów, chłód metalowej ławki.

Na jednej z ławek w parku siedział chłopiec. Może dziesięcioletni, chudy, w obszernym szarym puchowcu i plecaku u stóp. Karmił gołębie. Usiadła nieopodal – nie zbliżając się, ale też nie ukrywając. Po chwili chłopiec spojrzał na nią i zapytał:
— Ktoś pani umarł?

Jagoda zdrętwiała. Słowa utknęły w gardle.
— Skąd taki postsniosk?

— Ma pani ciche oczy – powiedział po prostu. – Takie mają ci, którzy już nie czekają, ale wciąż pamiętają.

Od tamtego dnia zaczęła przychodzić do parku codziennie. O tej samej porze. Chłopca nazywał się Tomek. Zawsze był na swoim miejscu, z tymi samymi gołębiami. Czasem kiwał głową jak dorosły. Czasem tylko siedział, szeleszcząc opakowaniem po cukierkach. Czasem przynosił jej pestki słonecznika. Czasem rysował patykiem w ziemi: łódki, domki, ludzi ze smutnymi oczami.

Nie rozmawiali o rzeczach ważnych. I to było w tym najważniejsze. Ich milczenie nie ciążyło, nie przerażało. Było jak schronienie, jak koc – ciepły, rozumiejący, akceptujący. Oboje wiedzieli, iż słowa mogłyby tylko zaszkodzić. Tam, gdzie boli naprawdę, lepiej milczeć.

Minęły dwa miesiące. Jagoda po raz pierwszy się zaśmiała. Najpierw nad śmiesznym obrazkiem w internecie. Potem – nad tym, jak Tomek udawał naukowca wygłaszającego wykład o gołębiach. W końcu – w kuchni, głośno. Sama do siebie. Śmiała się, bo mogła. Bo po raz pierwszy coś w niej drgnęło.

Ale pewnego dnia Tomka nie było. Ani tego dnia, ani następnego. Czekała. Siedziała na ławce, trzymając w dłoni kamyk, który jej kiedyś podarował – gładki, z cienką białą żyłką. Kamień „na szczęście”.

Po tygodniu podeszła do niej kobieta.
— Przepraszam, to pani Jagoda? Jestem mamą Tomka.

W ręce trzymała kartkę. Zwykłą, dziecięcą. Domek, słońce, gołąb. A w środku, koślawym pismoem:
„Nie jest pani sama. Jest pani tylko cicha. To piękne”.

Jagoda patrzyła na te słowa i nagle – po raz pierwszy – zapłakała. Bez hamowania. Bez wstydu. Nie łkając, ale równo, jak deszcz po szybie. Jakby pozwoliła sobie wreszcie żyć. Nie przetrwać. Nie istnieć. Ale żyć.

A następnego ranka znów obudziła się w ciszy. Ten sam pokój. Te same ściany. Te same pauzy między dźwiękami. Ale teraz wiedziała: w tej ciszy nie mieszka pustka. Mieszka w niej nadzieja.

Idź do oryginalnego materiału