Szlachetny zdrajca — historia jednej iluzji
Poznaliśmy się w czasie, gdy każda miłość wydaje się przeznaczeniem. Wojtek był niezgrabnym, chudym chłopakiem z gitarą na plecach i pomiętym zeszytem w ręce, w którym bazgrał swoje wiersze. Czekał na mnie pod blokiem po szkole, udając, iż to przypadek, i zawsze uśmiechał się z dziecięcą szczerością.
— Małgosiu, posłuchaj nowej piosenki — szeptał, przebierając palcami po strunach.
Słuchałam. Choć jego głos fałszował, a wiersze były mdłe aż do bólu. Ale w jego oczach płonęło uczucie tak czyste, iż nie umiałam odejść.
Po maturze rozjechaliśmy się w różne strony: ja zaczęłam studia pedagogiczne w Poznaniu, on — politechnikę w Łodzi. Ale Wojtek wciąż pisał. Czasem dzwonił na recepcję w akademiku, czasem przysyłał pomięte pocztówki z podpisami w rodzaju: „Bez ciebie wszystko jest szare, moja ruda”. Przyjeżdżał do mnie pociągami, wydając ostatnie grosze, by spędzić choć jeden wieczór razem.
Pamiętam, jak raz rozłożyła mnie gorączka, a on pojawił się pod oknami z termosem i lekami o trzeciej nad ranem. Szeptał przez szybę: „Mówiłem, iż beze mnie nie dasz rady”. A ja stałaś w kocu i płakałam ze szczęścia.
Po studiach Wojtek oświadczył mi się — prosto, bez pierścionka i kwiatów, na tej samej ławce w parku, gdzie pierwszy raz się pocałowaliśmy:
— Wyjdź za mnie, Małgosiu — powiedział, a jego oczy były takie same jak w siedemnastce.
— Tylko jeżeli przysięgniesz, iż nigdy nie staniesz się nudnym facetem w garniturze — zaśmiałam się.
— Przysięgam uroczyście!
Mieliśmy wyjechać do Warszawy, ale matka Wojtka ciężko zachorowała. Zostaliśmy w rodzinnych okolicach. On poszedł do sklepu z elektroniką, ja — do wiejskiej szkoły. Wszystko miało być tymczasowe. Tak myśleliśmy. Ale tymczasowość stała się wiecznością.
Wynajmowaliśmy zniszczone M2, piliśmy tanią kawę, urządzaliśmy „wieczory taneczne” na starym dywanie przy muzyce z magnetofonu. Gdy Wojtka pierwszy raz premiowano, zabrał mnie do restauracji, gdzie rachunek za deser przekraczał jego tygodniową pensję. „Ale ładnie” — powiedział, całując moje palce.
Potem odeszła teściowa. Dostaliśmy po niej przestronne mieszkanie i postanowiliśmy mieć dziecko. Wojtek marzył o rudej córeczce, takiej jak ja. Ale urodził się syn. Żył tylko 32 dni.
I od tego momentu wszystko się posypało.
Nie umieliśmy razem żałować. Przywykliśmy do życia z humorem, odsuwania problemów. Ból zapędził nas w różne kąty. On zanurkował w pracy, ja — w depresji. Gdy w końcu się podniosłam, odeszłam ze szkoły — nie znosiłam widoku obcych dzieci.
Po paru latach Wojtka awansowano, ale jemu i to nie wystarczyło. Zwolnił się, postanowił założyć własną firmę. Mówił: „Znam rynek, mam kontakty, znalazłem niszę”. Nie pomylił się. W ciągu roku mieliśmy samochód, garderobę na każdą porę roku, wakacje za granicą. Nie wierzyłam, iż to moje życie.
Ale wraz z pieniędzmi odeszła bliskość. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Próbowałam — gotowałam jego ulubione dania, namawiałam do teatru, planowałam rodzinne spotkania. On tylko machał ręką: „Później”. A później nie nadchodziło.
Mama coraz częściej mówiła: „Małgosiu, bez dziecka rodzina nie jest pełna. Ryzykuj, nie czekaj, później może być za późno”. Chciałam. Byłam gotowa. Ale Wojtek unikał wzroku. Na moje próby rozmowy odpowiadał krótkim „nie” i zamykał się w sobie.
— Minęło sześć lat — powiedziałam pewnego dnia — może czas?
Odłożył widelec z trzaskiem:
— Dosyć.
Zdrętwiałam:
— Dlaczego? Jesteśmy rodziną…
— Nie, Małgosiu. Nie róbmy tego.
Wyszedł od stołu. A ja zostałam w tej pięknej kuchni, z drogą zastawą i uczuciem pustki.
Wtedy pojawił się Krzysiek. Wojtek sam go przyprowadził — jako wspólnika. Przystojny, uprzejmy, z dobrymi manierami. Zapraszał na wystawy, znał nazwiska malarzy, słuchał. Raz, nie patrząc, podał mi katalog o Malczewskim.
— Wojtek mówił, iż uwielbiasz Malczewskiego.
— Pomylił się — prychnęłam. — Wolę Boznańską.
Krzysiek się uśmiechnął:
— To porozmawiajmy o Boznańskiej. Przy kawie?
Nie zareagowałam. Ale Krzysiek się nie poddawał. Bilety do teatru, kwiaty, rozmowy. Postanowiłam porozmawiać z Wojtkiem:
— Słuchaj, Krzysiek zaprasza mnie na wystawę. Zachowuje się jak…
— Idź — przerwał. — Nudzisz się przecież.
— Słyszysz, co mówisz?
— To dobry człowiek, Małgosiu. I bardzo mu się podobasz.
Zamarłam. Patrzył na mnie bez śladu bólu. Spokojnie. Jakby przygotowywał ten moment od dawna.
— Masz kogoś, prawda?
— Tak. Ale nie chcę, żebyś cierpiała. Po prostu chciałem, żebyś nie została sama.
Roześmiałam się. Gorzko. Niemal histerycznie:
— Czyli popychałeś mnie do niego, żeby samemu nie czuć się zdrajcą?
Milczał. Telefon zadrżał. Spojrzał na ekran — i w jego oczach mignęła ta sama iskra. Ta, która kiedyś świeciła tylko dla mnie.
— Idź — szepnęłam. — Czeka na ciebie.
Staliśmy w naszej idealnie wysprzątanej kuchni. A między nami było wszystko, czego już nie dało się odzyskać.
— Przepraszam — wyszeptał.
Ale nie było przebaczenia. Nie tylko odszedł do innej. Zrobił wszystko, by wyjść na szlachetnego. By nie być winnym. By w tej grze to ja została w roli przegranej — z „podarowanym” nowym mężem i zatrutym poczuciem obowiązku.
Nazajutrz spakowałam rzeczy. Bez histerii. Bez awantur. Taksówka skręciła za róg, i nagle przypomniałam sobie, jak ten chudy chłopak z gitarą kiedyś szeptał:
— Małgosiu, nauczę się pisać dla ciebie prawdziwe wiersze.
Nie nauczył się. Za to nauczył się kłamać tak, iż sam w to wierzył.