Nazywam się Zofia Nowak i mieszkam w spokojnej dzielnicy na obrzeżach Łodzi. Wszyscy tutaj się znają, zwłaszcza starszych ludzi. I był u nas pewien dziadek — Jan Kowalski. Niedawno skończył osiemdziesiąt dwa lata, choć trzymał się nadzwyczaj dobrze, pomimo szczupłej sylwetki i przygarbionych pleców. Codziennie rano odpalał swojego starego malucha i jechał do centrum — po emeryturę, do apteki albo na targ. Miał choćby towarzyszkę życia — Krystynę Nowakowską, o dwadzieścia lat młodszą, pełną energii, zadbaną, z dobrym spojrzeniem. Wieczorami spacerowali, trzymając się za ręce, jak nastolatki na pierwszej randce. Sąsiedzi patrzyli na nich z uśmiechem, a przyznajmy, trochę im zazdrościli tego cichego szczęścia.
Pewnego dnia w domu Jana pojawił się wnuk. Przyjechał ze wsi koło Płocka — Marek. Z pozoru mężczyzna skromny, dwudziestosiedmioletni, grzeczny, choćby nieco nieśmiały. Opowiadał, iż na wsi nie ma pracy, życie tam jest ciężkie, i prosił dziadka o schronienie na jakiś czas. Mówił, iż jak znajdzie pracę, to wynajmie mieszkanie i zabierze do siebie narzeczoną. Jan nie wahał się ani chwili — wpuścił go. W końcu to rodzina, jak można odmówić?
Na początku wszystko wyglądało przyzwoicie: Marek biegał na rozmowy kwalifikacyjne, szukał swojego miejsca. Dziadek pomagał, jak mógł — karmił, ubierał, choćby dawał drobne pieniądze. Krystyna musiała odłożyć na bok własne potrzeby — wszystkie zasoby szły na młodego. Wzdychała cicho, ale rozumiała: rodzina to rodzina.
Minęły dwa miesiące. Marek stracił zainteresowanie pracą — okazało się, iż dziadkowa emerytura jest całkiem pokaźna. Pieniędzy starczało na wszystko: papierosy, taksówki, wieczorne wyjścia z kolegami. Tylko narzeczona, ta wiejska, dzwoniła prawie co wieczór: „Kiedy w końcu zabierzesz mnie do miasta?” Wtedy Marek postanowił się zmobilizować — zatrudnił się jako ochroniarz w supermarkecie i dostał pierwszą wypłatę.
Ale niedługo wydarzyło się coś, co mrozi krew w żyłash. Marek podszedł do dziadka i naiwnie powiedział: „Dziadku, chcę mieszkać z tobą legalnie. Zróbmy ci tymczasowe zameldowanie, a żeby wszystko było zgodnie z prawem, podpisz mi kilka papierów dotyczących mieszkania. Będę ci płacił czynsz, jak przystało na porządnego człowieka.” Jan, nie czytając dokładnie dokumentów, podpisał.
Po tygodniu do mieszkania wprowadziła się Kinga — owa narzeczona. Młoda, zadbana, z paznokciami jak z reklamy i roszczeniowym spojrzeniem. Niedługo potem para oznajmiła Janowi, iż mieszkanie należy teraz do nich. Okazało się, iż podpisał akt darowizny. Starzec zbladł. Trząsł się z przerażenia i upokorzenia. Nie mógł uwierzyć, iż jego własny wnuk mógł zrobić coś tak podłego.
Młodzi nie bawili się w długie tłumaczenia. Zaproponowali dziadkowi i Krystynie przeprowadzkę do starego domu na wsi, „na zdrowsze powietrze”, jak twierdzili. Ale kobieta okazała się twardsza, niż się spodziewali. Krystyna latami pracowała w telewizji, znała dziennikarzy, prawników i ludzi z wpływami. Podniosła taki raban, iż sprawa trafiła do mediów.
Gdy sąsiedzi poznali prawdę, całą ulicą poszli na policję. Złożyli zeznania, przyprowadzili świadków, szczegółowo opisali całą sytuację. Po kilku dniach do drzwi zapukali funkcjonariusze. Marek zrozumiał — jego przekręt się nie udał. Pod presją opinii publicznej zrzekł się mieszkania, spakował walizki i uciekł z Kingą z powrotem na wieś. Tylko nie do swojej — tam spotkał się z jawną pogardą. choćby własna matka odwróciła się od niego, mówiąc, iż nie chce go więcej widzieć.
A Jan został w swoim mieszkaniu. Ale euforia wróciła dopiero po czasie. Długo siedział w milczeniu, wpatrując się w okno. Tylko Krystyna trzymała go za rękę i szeptała: „Nie jesteś sam, Janku. Jesteśmy razem.”
Czasem zdrada nie przychodzi z zewnątrz. Nosi twoje nazwisko, nazywa cię „dziadkiem” i uśmiecha się słodko, dopóki nie zabierze ci wszystkiego.