Na zimnej metalowej ławce w jednym z krakowskich parków siedział starszy mężczyzna, otulony w wytarty płaszcz. Niegdyś nosił go, pracując jako elektryk w miejskich zakładach. Nazywał się Witold Nowak. Emeryt, wdowiec, ojciec jedynego syna i – jak kiedyś myślał – szczęśliwy dziadek. Ale wszystko runęło jednego dnia, jak domek z kart, pod naporem czyjejś woli.
Gdy syn wprowadził do domu żonę, Weronikę, serce Witolda ścisnęło się z niepokojem. Jej chłodny uśmiech, skrywający stalowe spojrzenie, był jak zapowiedź burzy. Nie robiła awantur, nie krzyczała – ale metodycznie, z chirurgiczną precyzją, usuwała z ich życia wszystko, co uznała za zbędne. Witold wiedział to od początku. Ale nie mógł nic zmienić.
Najpierw zniknęły jego rzeczy. Ukochane książki, które zbierał przez lata, trafiły do piwnicy. Stare fotelisko, w którym czytał wieczorami, okrzyknięto „niemodnym”. choćby jego ukochany kubek, w którym pił herbatę podczas porannych rozmów z synem, zniknął. Potem zaczęły się delikatne sugestie: „Tato, może częściej wychodź na spacer, świeże powietrze ci służy”. A niedługo padł ultimatum: „Może lepiej przeniesiesz się do domu seniora albo do siostry na wieś?”
Witold się nie sprzeczał. Duma mu na to nie pozwalała. Cicho spakował skromną walizkę – kilka koszul, parę zdjęć zmarłej żony – i wyszedł. Bez wyrzutów, bez łez, tylko z ciężkim bólem w piersi, który teraz towarzyszył mu stale.
Wędrówka po ośnieżonych ulicach Krakowa była jak chodzenie widma. Jedyne schronienie znalazł na ławce w starym parku, gdzie kiedyś spacerował z żoną Krystyną, a potem z małym synem. Tu spędzał godziny, wpatrzony w próżnię, aż wspomnienia zaczynały palić mocniej niż mróz.
Pewnego wyjątkowo zimnego dnia, gdy wiatr przejmował do kości, a oczy łzawiły od chłodu i smutku, usłyszał głos:
„Witold? Witold Nowak?”
Obrócił się. Stała przed nim kobieta w ciepłym płaszczu i manualnie robionym szalu. Twarz wydała mu się znajoma, ale pamięć ożyła dopiero po chwili. Halina Kowalska. Pierwsza miłość, którą utracił przez służbę wojskową, a potem zapomniał, gdy ożenił się z Krystyną.
W dłoniach trzymała termos i paczuszkę z domowymi pierogami.
„Co tu robisz? Zamarzniesz…” – jej głos był pełen szczerej troski.
To proste pytanie stopiło lód w jego duszy. Witold w milczeniu wziął gorącą herbatę i pieróg. Gardło ściśnięte, łzy nie płynęły, ale serce bolało, jakby rozdzierano je na pół.
Halina usiadła obok, jakby nie minęły dziesiątki lat.
„Czasem tu spaceruję” – zaczęła cicho. – „A ty… czemu sam?”
„Miejsce bliskie” – uśmiechnął się słabo. – „Tu mój syn stawiał pierwsze kroki. Pamiętasz?”
Halina skinęła głową, ciepło w jej oczach.
„A teraz…” – Witold ciężko westchnął. – „Dorósł, ożenił się. Mieszkanie na niego. Żona postawiła warunek: albo ona, albo ja. Wybrał ją. Nie mam pretensji. Młodzi mają swoje życie.”
Halina milczała, patrząc na jego zgrubiałe od zimna dłonie – tak znane, a tak samotne.
„Chodź do mnie, Witold” – powiedziała nagle. – „Ogrzejesz się, zjemy coś. Jutro wymyślimy, co dalej. Ugotuję rosół, pogadamy. Nie jesteś ze stali, jesteś człowiekiem. I nie powinieneś być sam.”
Długo na nią patrzył, nie wierząc. W końcu zapytał cicho:
„A ty… czemu sama?”
Jej oczy zamgliły się.
„Mąż dawno odszedł. Dzieci nie było. Życie, praca, emerytura, kot… Koło się kręci. Ty jesteś pierwszym od lat, z kim piję herbatę.”
Siedzieli jeszcze długo. Śnieg padał miękko, jakby otulał ich ból. Przechodnie zniknęli, a park stał się ich małą przystanią.
Następnego ranka Witold obudził się nie na ławce, ale w ciepłym pokoju z haftowanymi firankami. Pachniało świeżym chlebem. Za oknem lśnił szron, a w duszy budziło się zapomniane uczucie – spokój.
„Dzień dobry!” – weszła Halina z talerzem racuchów. – „Kiedy ostatnio jadłeś coś domowego?”
„Dziesięć lat temu” – ochryple odpowiedział. – „Syn z żoną woleli pizzę na wynos.”
Halina nie dopytywała. Po prostu nakarmiła go, otuliła kocem, włączyła stare radio. Cisza już nie ciążyła.
Dni układały się w tygodnie. Witold odżywał. Naprawiał kontaktPopołudniami pomagał Halinie w ogródku, opowiadał o dawnych czasach, a wieczorami słuchali razem radia, patrząc, jak zachodzi słońce za krakowskimi dachami.