Dzisiaj muszę to w końcu wyrzucić z siebie… Jestem wykończona. Zmęczona brudnymi naczyniami, nieumytymi podłogami, wiecznym zapachem wczorajszego jedzenia i tym uczuciem, iż mieszkam nie we własnym mieszkaniu, tylko w jakimś akademiku z niechlujnymi sąsiadami. A to wszystko przez mojego syna i jego „ukochaną”, która od dwóch miesięcy żyje u nas jak na wakacjach.
Krzysztof ma dwadzieścia lat. Studiuje zaocznie, niedawno wrócił z wojska i od razu znalazł pracę. Wydawałoby się – dorosły mężczyzna, stanął na własne nogi, pomaga z opłatami, nie obija się. Naprawdę byłam z niego dumna. Aż do pewnej rozmowy.
— Mamo — powiedział kiedyś — Asi jest ciężko w domu. Rodzice się kłócą, rzucają czym popadnie, nie dają jej się uczyć. Niech u nas pomieszka trochę, aż się u nich uspokoi. Będziemy cicho, nie sprawimy problemów.
Wtedy pożałowałam tej dziewczyny. Wcześniej bywała u nas – cicha, grzeczna, oczka w podłogę, ledwo słychać, jak mówi. Jak odmówić? Zwłaszcza iż Krzysiek ma swój pokój, miejsca jest dość. Ale choćby nie przypuszczałam, jaki „prezent” mi to przyniesie.
Pierwsze tygodnie starali się: zmywali naczynia, odkurzali, zachowywali się cicho. choćby ułożyliśmy harmonogram sprzątania – sobota ich, środa moja. Cieszyłam się – może rzeczywiście dorośli? Ale po trzech tygodniach wszystko się rozleciało.
Brudne talerze z zaschniętymi resztkami leżały w zlewie całymi dniami, na podłodze – włosy, papiery, puste opakowania. W łazience – smugi po szamponie, włosy w odpływie, mydlane zacięcia. Ich pokój zamienił się w prawdziwą norę: ubrania porozrzucane, okruchy na stole, łóżko wiecznie nieposłane. Asia chodzi po mieszkaniu w maseczce na twarzy i z telefonem w ręku, jakby była w SPA, a nie w gościach.
Próbowałam rozmawiać, prosić, przypominać. W odpowiedzi – zawsze to samo: „Nie zdążyliśmy, zrobimy później”. A „później” ciągnęło się tygodniami. W końcu zaczęłam wręczać im ścierki i szczotki – bez słowa, bez wyrzutów. Ale choćby to nie pomogło. Raz rozlali sos na obrus – choćby nie wytrzeszczyli. Po prostu wyszli. I znowu musiałam sprzątać sama.
Kiedy ostatnio zajrzałam do ich pokoju i zobaczyłam ten bajzel, nie wytrzymałam:
— Wam samym nie jest tu obrzydliwie?
A Krzysiek, choćby nie mrugnąwszy okiem, odpowiada:
— Geniusze panują nad chaosem.
Tylko iż ja w tym chaosie nie widzę żadnego geniuszu. Widzę dwoje dorosłych ludzi, którym wygodnie żyć w chlewie i być obsługiwanym przez matkę.
Krzysiek oczywiście obiecał, iż będzie pomagał – kupować jedzenie, opłacać część rachunków. W rzeczywistości płaci tylko za media. Jedzenie kupuje raz w tygodniu, a zamawiają jedzenie praktycznie codziennie. Sushi, pizza, burgery… mi też proponują, ale mnie to nie grzeje – w lodówce i tak pusto. A za te pieniądze moglibyśmy jeść całą rodziną przez tydzień.
Asia nie pracuje, studiuje dziennie. Dostaje stypendium, ale nigdy nie dołożyła się na jedzenie czy domowe wydatki. Wszystko wydaje na siebie. Kiedy zasugerowałam, żeby może trochę pomogła, obruszyła się i wzruszyła ramionami.
Wychowałam syna sama. Jego ojciec odszedł, gdy byłam w ciąży. Rodzice pomagali, harowałam na dwie zmiany, oszczędzałam, sama go podnosiłam. Nigdy mu niczego nie wypominałam. I teraz też nie chcę. Ale patrzeć, jak on i jego dziewczyna zamieniają moje mieszkanie w melinę – nie mam już siły.
Próbowałam rozmawiać spokojnie. Raz, drugi, trzeci… Teraz widzę – to bez sensu. Nie da się ich zmienić. Uważają, iż to ja się czepiam i marudzę. Że powinnam być wdzięczna, iż pozwalają mi tu mieszkać.
Dwa miesiące – tyle wytrzymałam. Ale dłużej nie dam rady. Myślę powiedzieć wprost: albo się ogarniacie, albo pakujecie swoje rzeczy i przenosicie się do akademika. Tam może zrozumiecie, co to znaczy szanować czyjąś pracę i przestrzeń.
Bo mam już dość bycia ich sprzątaczką. Chcę w końcu żyć spokojnie, bez nerwów, bez stosu brudnych naczyń i bez cudzych skarpet na kuchennym blacie.
A wy co byście zrobili? Warto iść na wojnę z własnym dzieckiem? Czy może dalej cicho znosić, przymykając oczy na bałagan w domu, który budowałam własnymi rękami?