Syn przyprowadził do domu nową żonę z dwójką dzieci. Teraz każdy dzień to dla mnie prawdziwe piekło.
Minęły już trzy lata, a ja ciągle czuję się jak w koszmarze, z którego nie mogę się obudzić. Wszystko zaczęło się, gdy mój syn Tomasz, trzydziestopięcioletni mężczyzna, wprowadził do naszego dwupokojowego mieszkania w Warszawie swoją nową partnerkę. Kobietę o imieniu Kasia. Miała już dwójkę dzieci z poprzedniego związku. Na początku mówił, iż to tylko tymczasowe. Tymczasowe. Jak często my, matki, wierzymy w takie słowa…
Trzy lata później w naszym domu mieszka już nie rodzina, ale cała armia: ja, mój syn, jego żona, jej dwójka dzieci i… znów jest w ciąży. Wygląda na to, iż Bóg na stare lata nie dał mi ani spokoju, ani wygody, ani oddechu. Widocznie za coś mnie karze.
Kasia nie jest niepełnosprawna ani chora, ma kilka ponad trzydzieści lat. Ale pracować nie chce. Twierdzi, iż „zajmuje się dziećmi”. Tylko iż dzieci codziennie rano idą do przedszkola. A Kasia? Nie. Nie idzie do pracy. Idzie na spacer. Albo do koleżanki. Albo na manicure. Na co dokładnie – nie wiem.
Tomek na początku zapewniał, iż załatwią papiery, wszystko się ułoży, ona znajdzie pracę i wynajmą mieszkanie albo wezmą kredyt. Uwierzyłam. Jestem matką – zawsze mam nadzieję. Ale minął rok, drugi, zaczyna się trzeci. I nic się nie zmienia. Tylko brzuch Kasi rośnie.
Nie powiem, żeby była wobec mnie wredna. Nie odpowiada opryskliwie, mówi grzecznie. Ale w domu nie robi nic. Ani podłogi umyć, ani naczyń, ani obiadu przygotować. choćby swoimi dziećmi nie zajmuje się poważnie – włączy im bajki, wcisnie coś do rąk i siedzi w telefonie. A wieczorem – znowu cisza od niej i wrzaski od dzieci.
Wszystkie domowe obowiązki spadają na mnie. Wstaję o czwartej rano. Pracuję jako sprzątaczka w dwóch biurach, myję podłogi, wracam do domu przed ósmą, nie zdążę choćby herbaty wypić – już trzeba sprzątać, prać, gotować. Gdy wszyscy wychodzą, sama doprowadzam kuchnię do porządku, żeby nie kleiła się od tłuszczu, pierzę ubrania, robię obiad. Bo w południe syn z żoną wracają – trzeba ich nakarmić. Potem znowu obowiązki, kolacja, i dopiero po dziewiątej mogę wreszcie usiąść. Czasem po prostu stoję w kuchni i płaczę. Z bezsilności.
Moja emerytura idzie na rachunki i jedzenie. Pensja Tomka nie starcza na taką gromadę. A Kasia, oczywiście, jest „na macierzyńskim”. I to jeszcze zanim oficjalnie się tam znalazła.
Ostatnio spróbowałam porozmawiać z synem. Powiedziałam, iż mieszkanie jest za małe, iż nas za dużo, iż nie daję już rady, zdrowie zaczyna szwankować. Trafiłam choćby do szpitala – ciśnienie skoczyło mi przy kuchence. Lekarz kategorycznie zabronił mi przeciążania się. A on tylko wzruszył ramionami i rzucił:
– Mamo, nie mieszkasz tu sama. Mieszkanie jest też moje. Nigdzie się nie wyprowadzimy. Pieniędzy nie ma. Więc musisz wytrzymać.
I tyle.
I tyle wdzięczności.
I taki ze mnie syn.
Myślę o wyprowadzce. Wziąć pożyczkę, wpaść w długi, ale znaleźć sobie choć kąt. choćby mniejszy, choćby bez remontu. Byleby była cisza. Byleby nikogo. Bo już nie wytrzymam. Nie zniosę jeszcze jednego dziecka w tym domu. Tu już się nie żyje – tu się walczy o przetrwanie.
Ja już nie żyję. Ja obsługuję. Jestem niewolnicą. We własnym domu. Na starość. I najstraszniejsze, iż nikt z nich choćby nie zastanawia się, jak ja się czuję. Po prostu żyją. I czekają, aż ugotuję, posprzątam, zamknę się w sobie.
Chce mi się krzyczeć, ale zaciskam wargi. Nie mam już siły, a jednak robię swoje. Bo inaczej – brud, głód, zimno. Bo ja jestem matką. Bo ja jestem babcią. Bo ja jestem sama.