Kilka lat temu spędzałam Święta Bożego Narodzenia w Palermo u mojej koleżanki Rosarii. Kiedy w dniu Wigilii zadzwoniła do mnie rodzina, która w Polsce zauważyła już pierwszą gwiazdkę, robiłyśmy z Rosarią ostatnie zakupy, żeby hucznie świętować jutrzejszy pierwszy dzień świąt. W domu la mamma i dwie siostry Rosarii kręciły się po kuchni w panice, iż nie zdążą przygotować wszystkiego na czas. Tymczasem w Polsce stół był już nakryty, a moi bliscy zaczynali właśnie łamać się opłatkiem – we Włoszech nie znanym. We włoskiej krzątaninie nie bardzo mogłam się odnaleźć (gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść!), więc usiadłam razem z panem Antoniem, ojcem tej gromadki, i, ni mniej, ni więcej, zrobiliśmy sobie po espresso. Usłyszałam wtedy pochwałę, która miła połechtała moją próżność:
– Widzę, iż słodzisz. Wyobrażasz sobie, iż te moje kobiety piją il caffè gorzką! – rzekł Antonio z prawdziwym oburzeniem. – A przecież kawa musi być słodka
Przyrządzanie potraw trwało do 22.00. Wtedy la mamma opuściła wreszcie kuchnię i zaciągnęła mnie i Rosarię na pasterkę. Pasterka, do pewnego momentu, przebiegała mniej więcej tak jak u nas. Księża nagle jednak gdzieś wyszli, by po chwili ustawić się w bardzo uroczystym pochodzie, niosąc naturalnej wielkość figurę małego Jezuska. I tu odkryłam to, o czym czytałam w tak wielu książkach, esejach, artykułach: sycylijską duchowość, gdzie religia splata się w jedno z rzeczywistością, a wiara jest prawdziwie namacalna Siedząc w tylnej ławce kościoła, obserwowałam całą scenę z zachwytem i uniesieniem. Bo oto starsze kobiety podbiegły do figury Jezuska i zaczęły całować go w stópki, policzki i włoski, jak matki, które nie mogą nacieszyć się nowonarodzonym dzieckiem. Czułam, jakbym uczestniczyła w prawdziwym cudzie, który dzieje się tu i teraz, na moich oczach.
W mojej zaprzyjaźnionej 24-osobowej rodzinie, z niezliczonymi bambini o oczach czarnych jak węgielki, kolejny dzień przebiegał już spokojniej. Podczas świąt Włosi namiętnie grają w karty. Co region, to inna talia: na północy używane są tak zwane piacentine, w Neapolu abido. Te drugie, zamiast znanych nam kolorów pik, kier, trefl i karo, mają miecz, kielich, maczugę i monetę. Popularne są również planszówki – Włosi szczególnie upodobali sobie tombolę, która przypomina bingo. W drugi dzień świąt zwykle spotykają się ze znajomymi – więc Rosaria zabrała mnie do swoich koleżanek.
Regiony Półwyspu Apenińskiego mają rozmaite świąteczne tradycje i interesujące atrakcje. Przyjrzyjmy się tym najważniejszym.
Włoskie baby
Zacznijmy od jedzenia, a ściśle mówiąc od tradycyjnych bab: panettone i pandoro. Pierwsza pochodzi z Mediolanu, druga z Werony. Panettone przypomina kopulastą wieżę, a w swym wnętrzu kryje mnóstwo bakalii. Tradycyjnie powinno się je przygotowywać i piec 60 godzin, a przez 10 musi wisieć do góry nogami, aby nabrało odpowiedniego kształtu. Słowo panettone po włosku znaczy “duży chleb”, ale istnieje też inne wytłumaczenie pochodzenia tej nazwy. Otóż pewnego dnia na dworze mediolańskiego władcy, Ludovica Sforzy, trwała uczta. Za chwilę na stole miał pojawić się główny deser. A tu tragedia: ciasto się spaliło, w kuchni panika. Wtedy pomocnik kucharza, niejaki Toni, upiekł nowe ciasto, które z miejsca podbiło serca możnych gości. W ten sposób narodził się il pan di Toni, chleb Toniego – panettone właśnie.
Pandoro jest niższe, bez bakalii, polane lukrem lub obsypane cukrem pudrem. W podstawie ma ośmioramienną gwiazdę, a miąższ jest w kolorze złota (po włosku: oro) – stąd nazwa pandoro.
Choinka z Gubbio
Uznawana jest za największą choinkę na świecie – choć… sztuczną! Ma 650 metrów wysokości i 350 metrów szerokości w podstawie. Tworzą ją tysiące lampek ułożonych na zborzu góry Ingino, która dominuje nad umbryjskim miasteczkiem.
Szopka w miniaturze
A skoro już o choince mowa, to warto dodać, iż we Włoszech nierzadko zielone drzewko ustępuje miejsca szopce. Na via San Gregorio Armeno w Neapolu kupicie wszystko, czego potrzeba do zbudowania własnej stajenki – i wiele więcej! Zakupy można robić cały rok, ale to przed świętami właściciele tutejszych sklepów wystawiają swoje najpiękniejsze wyroby: figurki różnej wielkości, drewniane domki, tycie latarenki, kramy z owocami, garnkami i narzędziami. Maciupkie akcesoria służą mieszkańcom Włoch do stworzenia makiety z drewna i gipsu, która przedstawia miejsce narodzin Jezusa. Stajenka, w której zatrzymali się Maryja i Józef, stoi zwykle gdzieś z boku i stanowi pretekst do ukazania scen z codziennego włoskiego życia. Na pierwszym planie widać więc sklepy, kuźnię i młyn. Piekarz wyjmuje z pieca chleb, przekupki idą na targ z koszami pomarańczy, kowal podkuwa konia, a z wysokich hal schodzą pasterze ze stadami owieczek. W tle piętrzą się gipsowe skały pokryte mchem, z których płynie sztuczny wodospad.
Tradycja włoskich szopek sięga XIII wieku. Dekorowały one ołtarze kościołów. Jedna z pierwszych stanęła w rzymskim kościele Santa Maria Maggiore (przechowywane są tam relikwie żłóbka). Wyrzeźbił ją marmuru znany artysta Arnolfo di Cambio w 1291 r. Inną zabytkową stajenkę, sprzed ponad 300 lat, możemy zobaczyć w Muzeum Świętego Marcina w Neapolu. Określa się ją mianem Cuciniello – od nazwiska jej pierwszego właściciela. Składa się z 800 drewnianych figurek pasterzy, zwierząt i innych.
Żywa szopka
Wymyślił ją podobno święty Franciszek z Asyżu. W 1223 r. w miejscowości Greccio zbudował on prawdziwą stajenkę z dużym żłobem, do której wprowadził żywą krowę, konia, osła i owce. Dziś do szopki Franciszka nawiązują przedstawienia zwane jasełkami, gdzie w naturalnej scenografii dorośli i dzieci odgrywają role świętej rodziny i pasterzy. W Greccio u stóp Franciszkańskiego Sanktuarium wzniesionego na potężnej skale, w specjalnie na tę okazję zbudowanym amfiteatrze, zasiada corocznie 2 000 osób, by w nastrojowym blasku lamp wysłuchać aktorów odgrywających sceny z narodzin Jezusa. Spektakl odbywa się każdego wieczoru od 24 grudnia do 6 stycznia. W tym czasie przez scenę przewijają się dziesiątki postaci: praczki, pasterze, kowale, młynarze, wszyscy w strojach z epoki. Oczywiście nie może zabraknąć odpowiednich dekoracji i rekwizytów: naturalnej wielkości domów, stajenki w jaskini czy przedmiotów codziennego użytku, jak balie, młotki, kowadła, tary.
Rzeka ognia
W miejscowości Agnone we włoskim regionie Molise w dzień Wigilii odbywa się niezwykły pochód: La Ndocciata, czyli przemarsz z pochodniami. To wielkie wydarzenie dla całego miasta. Na dźwięk dzwonu zebrani w północnej części miasteczka mężczyźni (od 4 roku życia do 84), ubrani w czarne wełniane peleryny, zwane cappe, i kapelusze lub kaptury, zapalają pochodnie i ruszają w kierunku kościoła św. Antoniego. W paradzie biorą udział przedstawiciele pięciu dzielnic (contrade): Capammonde, Capaballe, Guastra, San Quirico i Sant’Onofrio. Pochód otwierają chłopcy z pojedynczymi pochodniami. Później idą panowie z czterema pochodniami na ramionach: to serce pochodu. Następnie z 8, a potem – z pochodniami połączonymi w kształt wachlarza (po 10, 12, a choćby 16 pochodni; ich liczba zawsze musi być parzysta). Procesję zamykają osiłki dźwigający po 18, a choćby 20 pochodni. Dodajmy, iż każda mierzy 2-3 metry, a waży 6-8 kilogramów. Uroczystość kończy się wielkim ogniskiem, zwanym Ogniskiem Braterstwa, oraz jasełkami.
Pochód La ‘Ndocciata stał się swego czasu tak sławny, iż usłyszał o nim papież Jan Paweł II, który 8 grudnia 1996 r. zaprosił mieszkańców Agnone do Rzymu. “Rzekę ognia” transmitowała telewizja i skrzętnie opisała prasa. Od tego dnia parada odbywa się zwykle dwa razy do roku: w Wigilię, ale także 8 grudnia, na pamiątkę rzymskiego wydarzenia.
Smaczny węgiel
W dniu 6 stycznia, oprócz Trzech Króli, we włoskich domach zjawia się jeszcze ktoś. Brzydki, w dziurawych butach i połatanej sukience, ale o dobrym sercu. To Befana.
Przylatuje do dzieci na miotle – pomarszczona, biednie odziana wiedźma. Przeciska się przez komin i zostawia w skarpetach prezenty. Nie jest jednak tak wyrozumiała, jak święty Mikołaj – niegrzecznym dzieciom zostawia węgiel, choć często potem okazuje się, jest on nieapetyczny tylko pozornie – tak naprawdę ma słodki smak.
Legenda mówi, iż kiedy Trzej Królowie zmierzali do stajenki zobaczyć nowo narodzonego Jezusa, spotkali pewną staruszkę. Opowiedzieli jej, gdzie idą, i zaproponowali, by udała się razem z nimi. Ona jednak odmówiła, wymigując się obowiązkami. Gdy Magowie zniknęli za horyzontem, pożałowała swojej decyzji i próbowała ich dogonić, ale ci byli już za daleko. Odtąd staruszka przemierza świat i zagląda do wszystkich domów, w których mieszkają dzieci, w nadziei, iż spotka Jezuska. Przy okazji zostawia drobne podarunki. Według innej wersji, są to prezenty, których nie wręczyła Jezusowi.
W miasteczku Urbania Befana efektownie sfruwa na rynek z dachu dzwonnicy, a następnie, w specjalnie przygotowanym drewnianym domku, wita się z dziećmi, opowiada im bajki i zdradza swoje sekrety. Tuż obok znajduje się urząd pocztowy – najmłodsi mogą zostawić w nim listy, w których piszą, jakie prezenty chcieliby dostać za rok. Wreszcie główną ulicą miasta, Corso Vittorio Emanuele II, kroczy pochód, w którym ludzie niosą długą na kilkadziesiąt metrów pończochę. Ze wszystkich okien powiewają mniejsze i większe skarpetki, a tańce i różnego typu przedstawienia realizowane są do późnej nocy.
W Wenecji w święto Trzech Króli realizowane są Regaty Befan – wioślarze przebrani za wiedźmy ścigają się w łódkach po Canale Grande. Uczestnicy należą do najstarszego w mieście stowarzyszenia wioślarskiego Bucintoro. Wyścig trwa około 15 minut. Meta znajduje się przy największym moście Wenecji, Ponte Rialto, z którego zwisa ogromna skarpeta. Po wyścigu wioślarze, mieszkańcy miasta i turyści mogą posilić się grzanym winem i przekąskami na rozstawianych z tej okazji straganach.