Dzień dobereł, czy mamy na sali fanów Hallmarku?
„Stylowy romans” to film słaby, żeby nie powiedzieć bardzo słaby. Cóż – gra aktorska może być, chociaż chemii między Ellą (Jaicy Elliot) a Derekiem (Benjamin Hollingsworth) nie ma za wiele, jeżeli w ogóle. No, ale jakoś tam płynie sobie powoli, bohaterowie do siebie lgną, akcja brnie do przodu i… no, właśnie, akcja.
Mamy tu podróbkę „Diabeł ubiera się u Prady” – w sensie, no, nie ma tu jakiejś wielkiej energii czy intrygi, czy czegokolwiek trzymającego w napięciu. Wszystko jest do bólu przesadzone tak, iż albo masz wrażenie, iż oglądasz coś pisanego przez jedenastolatkę, albo iż oglądasz guano. No bo sorry – jakoś niezbyt przyjazna osoba mówi coś bohaterce i ta jej wierzy, zamiast uwierzyć ukochanemu. Drama jak z gimbazy, ale to chyba nie jest najgorsze, ponieważ większość złych postaci to istne kaszaloty, do bólu przewałkowane na „one są złe”. I dlatego nikomu, niczemu się nie chce wierzyć i pewne rzeczy wzbudzają śmiech.
Paździerz?
No, film nie do końca ma kij w dupie, bo Ella potrafi zachwycać.
Zresztą właśnie: jedynym mocnym punktem tego filmu jest kreacja głównej bohaterki, która roztacza wokół siebie magnetyczną aurę i to jest odczuwalne choćby dla niedzielnego widza. Oglądając nie tylko przypomniała mi się przyjaciółka przy tuszy, która pięknie się ubierała, ale również miałam wrażenie, iż kobiety XXL+ potrafią być piękne.
I to wrażenie trzymało mnie aż do samego końca, chociaż wszystko wydawało się z pupy.
Może kobiety, które są przy kości i czują się źle powinny to obejrzeć?
No i są ładne stroje – podoba mi się dobór kreacji przez Ellę, ale ta w końcu była projektantką. Psiapsiółka mówi, iż tak na granicy dobrego smaku, ja tam jej wierzę, ale się nie znam na modzie, więc.
Obejrzycie? Bo mimo iż film trwa półtora godziny może się trochę dłużyć, no ale kto nie chce widzieć pięknych, puszystych pań? No, kto?