Ta mała kawalerka od razu mi się spodobała. Niewielka, schludna, meble wszędzie z PRL-u, choćby ścianka meblowa z kryształowymi elementami. Dywan na ścianie, dymiący czajnik na kuchence i stary lodówka Polar w kącie. Radzieckie radio w przedpokoju też było – stare, z lekkim szumem, ale grało. Warszawa przez fale, piosenki sprzed lat. Telewizora nie miałem, ale mi to nie przeszkadzało.
Wracam po zmianie w hucie, radio przykręcam głośniej, czajnik stawiam na gaz. Nalewam wrzątku do kubka, wdycham aromat i stoję przy oknie, patrzę na ulicę. Radio gada, a ja na te białe punkciki na granatowym niebie, na księżyc wyszczerbiony. I milczę. Z kim tu gadać? Sam jeden w tej klitce. Aż do dnia, gdy poznałem nowego sąsiada. Kazika. Fajny gość.
Tamtego dnia wróciłem późno z roboty. Cały dzień przy prasie, aż plecy trzeszczały, a nogi miałem jak z waty. Wchodzę do kuchni, a tu on. Kazik. Siedzi i na mnie patrzy. Chociaż pierwsza myśl była, żeby go pasem przegonić, to jak spojrzał tymi błyszczącymi ślepiami, to mi ręka opadła. Postawiłem czajnik i usiadłem obok. Ja na niego, on na mnie. I nie ucieka. Tylko milczy.
Nalałem sobie herbaty, wyciągnąłem z szafki herbatniki i położyłem na stole. Kazik aż szyję wyciągnął, jak zobaczył słodkości. Podsunąłem mu jednego, ale tylko powąchał, grzecznie się odwrócił i dalej słuchał radia. Tak przesiedzieliśmy do wieczora – wiadomości, stara muzyka, aż poszedłem spać. Kazik został w kuchni. Dopiero rano gdzieś sobie poszedł. Pewnie miał swoje sprawy. Ja musiałem do huty, a on… no cóż, nie pytałem.
Wieczorem wróciłem z zakupami – suszona flądra, kufel zimnego piwa i owsiane ciasteczka. I tak zaczęliśmy żyć razem. Ja i Kazik.
Przychodzę po robocie, nalewam piwo, czyszczę rybkę i gadam do Kazika. On nie pił, co mu po tym? Tylko słuchał i milczał. Czasem, jak za bardzo się rozkręciłem, chodził po kuchni. Tam i z powrotem. Aż się uspokoiłem, to siadał z powrotem przy stole i patrzył tymi błyszczącymi oczami. A mi było dobrze. Wygadałem się, wyrzuciłem z siebie cały syf – i lżej od razu. Kazik to rozumiał, dlatego milczał.
Uwielbiał też radio. Zwłaszcza stare piosenki. Czasem wracam, a jego nie ma w kuchni. Włączam radio, stawiam czajnik, odwracam się – a Kazik już tu. Siedzi i słucha, a oczy mu się świecą. I jemu dobrze, i mnie. Zjemy coś, posłuchamy wiadomości i czasem do późna gadamy. Opowiadałem mu wszystko – co nowego w hucie, jakiego złomu nawieźli, jak Marian o mało nie wpadł po pijanemu. I o dawnej służbie też. Kazik słuchał. Tylko błyszczał ślepiami i słuchał. Dobry był.
Oj, wszystkom mu powiedział. Jak młodym chłopakiem na wojnę poszedłem, jak o mało mnie nie złapali, jak czołgi płonęły. O gorącej kaszy, o tym, jak dostałem po głowie. A Kazik słuchał. Mądry był. Nie każdy potrafi tak milcząc rozmawiać, a on umiał. Opowiadałem mu o kumplach, o towarzyszach, czasem łza się zakręciła – a on tylko spojrzy tym żałosnym wzrokiem, łapę mi położy i od razu lżej. Miałem szczęście do sąsiada. Kochałem go, a on kochał mnie. Tylko nie znosił, jak wracałem pijany. Wtedy patrzył z dezaprobatą i odwracał się. choćby radio go nie interesowało.
Raz się zalałem z chłopakami, a jak wróciłem, to Kazik od razu schował się w pokoju. Wstyd mi się zrobiło, iż zalewam smutki wódą zamiast jak zwykle z nim gadać. Schowałem butelkę do lodówki, włączyłem radio, zapaliłem papierosa. Smutno mi się zrobiło, a Kazik zawsze wtedy przychodził. choćby jak był zły. I tym razem przyszedł. Położył łapę na mojej dłoni i patrzył. No i zacząłem narzekać na życie, popijając gorzkim dymem. A potem pomyślałem – ale na co? Kawalerka jest, jedzenie jest, choćby przyjaciel jest. Który wysłucha, doda otuchy i posiedzi w ciszy. Ech! Wyrzuciłem wtedy wszystko z domu. Zostawiłem tylko piwo i flądrę. Kazik się nie sprzeciwiał. Siadał, wąchał rybę i słuchał, aż nie poszedłem spać. Wiedziałem, iż zostawał jeszcze długo, gdy ja już śniłem.
Aż pewnego dnia zniknął. Tydzień go nie było. Smutno mi się zrobiło. Przyzwyczaiłem się do tych naszych nocnych rozmów. Włączałem radio, stukałem szklankami – ale Kazik nie wracał. Pewnego wieczoru wpadłem do sklepu po flaszkę. Smutek gniótł. Ale Marysia, sprzedawczyni, ręce w boki i głową kręci. Wódki nie dała, za to pierogów narobiła. Z kapustą. A trzy dni później sama do mnie przyszła. Różowa, uśmiechnięta, dobra. Ugotowała barszcz, upiekła jeszcze pierogów, pogadaliśmy trochę i uciekła – mieli inwentaryzację. Obiecała, iż jutro wpadnie.
Jak wyszła, dotarło do mnie, jak brakowało mi takiej dobroci. Wcześniej Kazik mnie słuchał, nie dawał się upić, umilał wieczory – a teraz byłem sam. Ale Marysia chyba coś zobaczyła w moich oczach, tamtego wieczoru w sklepie. Dlatego dała te pierogi i potem zaglądała. Dobra kobieta. Książki czyta. Coraz częściej wpadała. Tak po prostu. Obiad ugotuje, pogada. Ja jej o wojnie, ona mi o francuskich królach. Ja o przeszłości, ona o przyszłości. Dawno w domu się nie śmiało. Takie to było szczere.
Po miesiącu zaprosiłem Marysię do kina. Ale się denerwowałem! Białej koszuli nie dopilnowałem i przypaliłem żelazkiem. Na szczęście miałem drugą. Dawno między ludzi nie wychodziłem. Z chłopakami to inna sprawa – widywałem ich codziennie w hucie. A tu – kultura, ludzie i… Marysia. Piękna jak królewna z bajki. Film oglądaliśmy, po parku chodziliśmy, lody w waflu jadaliśmy i oranżadę piliśmy. Było fajnie. Przyzwyczaiłem się do niej jak do Kazika.
Wiedziałem, iż jak wrócę z roboty, ona będzie przy garach, a w pokoju cicho gra radio. Takie to było ciepI tak zostaliśmy we trójkę – ja, Marysia i mała Liza, a czasem, gdy radio grało cicho po nocach, zdawało mi się, iż gdzieś w kącie błyszczą te znajome, wierne oczy, które kiedyś na zawsze zmieniły moje życie.