Staruszka z tobołkiem w ręku przygotowała się na samotność… ale czekało na nią nie zdradzieckie rozstanie, ale szczęście.
W każdym wieku życie potrafi boleśnie uderzyć. Zwłaszcza na starość. Gdzieś w tyle zostają najlepsze lata, poświęcenie dla innych, a na koniec zostajesz sam. Bezradny. Zależny od innych. Niepotrzebny. Gorzej niż samotność jest tylko poczucie, iż cię zdradzono — ci, dla których żyłaś. I Bronisława Nowak była pewna: jej czas nadszedł.
Tego dnia siedziała w swoim pokoju, nasłuchując, jak za ścianą w kuchni krząta się synowa Grażyna, i myślała o przeszłości. O synu Jacku, którego od trzech lat nie było. O wnuku, który wyjechał do pracy w Gdańsku i rzadko dzwonił. O sobie — starej, nieporadnej, zawsze w złym momencie. Czuła się ciężarem. Dlatego nie zdziwiła się, gdy Grażyna weszła do pokoju z zimną twarzą i twardym głosem:
— Bronisławo, proszę się spakować. Zabiorę panią w pewne miejsce. Myślę, iż będzie pani zadowolona.
Staruszkę przeszedł dreszcz. Serce ścisnęło się boleśnie, palce wpiły się w poręcze fotela.
— Gdzie? — wyrzuciła z siebie chrapliwie.
— Zaraz się pani przekona — odparła wymijająco Grażyna, unikając jej wzroku.
Te słowa tylko potwierdziły najgorsze przypuszczenia. Bronisława wiedziała, jak to bywa. Najpierw się znoszą, potem irytują, aż w końcu — cicho, bez krzyków — wywożą. Do miejsca, skąd się rzadko wraca. Gdzie śmierdzi lekami i rozpaczą. Gdzie nikt nie trzyma za rękę i nie nazywa „mamą”.
Po śmierci Jacka Bronisława sprzedała swoje mieszkanie — pieniądze poszły na leczenie, szpitale, nieprzespane noce. Kiedy odszedł, została zupełnie sama. Nie miała dokąd pójść, więc Grażyna pozwoliła jej zostać. Relacje między nimi zawsze były napięte. Ale wnuczka Kinga — jej światło w tunelu — kochała babcię szczerze, i ta miłość choć trochę rozjaśniała jej samotną starość.
— Mogę pożegnać się z Kingą? — cicho spytała Bronisława, gniotąc rąbek szlafroka.
— Oczywiście — zdziwiła się Grażyna. — Ale proszę się pospieszyć.
Spakowała się szybko. Rzeczy miała niewiele. Tylko stary tobołek, do którego starannie złożyła wszystko, co jej zostało. W drzwiach zatrzymała się na chwilę, przesunęła dłonią po framudze, dotknęła ściany — jakby żegnała się z domem. Potem ruszyła za Grażyną. Małymi, powolnymi kroczkami, prawie bezszelestnie.
Przez całą drogę Bronisława patrzyła w podłogę. Nie chciała widzieć mijanego miasta, samochodów, ludzi. Wszystko stało się obojętne. Jechała jak na wyrok. Myślała tylko, dlaczego Grażyna tak długo ją znosiła. Dlaczego nie wyrzuciła jej wcześniej.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła Grażyna.
Staruszka podniosła wzrok. I nie zrozumiała. Wokół było przepięknie, jak na pocztówce: las, rzeczka, w oddali góry. Pachniało sosną i świeżością. Żadnych szpitalnych murów, strażników, pielęgniarek. Tylko domek, mały i przytulny, jakby wyjęty z nostalgicznej fotografii.
— Co to jest? — wyjąkała Bronisława, zdezorientowana.
Grażyna wzięła głęboki oddech i powiedziała:
— Jacek często wspominał, jak marzyła pani o domku w górach, nad wodą. Długo myślałam, jak spełnić jego wolę. Sprzedałam mieszkanie, kupiłyśmy to razem. Będziemy tu mieszkać we trzy. Kinga — już dorosła — dostanie mieszkanie w Krakowie, by zaczęła własne życie. A pani… tu będzie naprawdę szczęśliwa. Przepraszam, iż nie powiedziałam od razu — chciałam zrobić niespodziankę.
Bronisława zastygła. Nie wierzyła. Nie rozumiała. Stała tylko z tobołkiem, który ściskała jak koło ratunkowe, i patrzyła na synową. A potem po prostu zapłakała. Nie z bólu. Nie ze strachu. ale z ulgi, iż ktoś ją usłyszał. Że jednak jest komuś potrzebna. Że nie została zdradzona.
— Wybacz mi, Grażyno… Za wszystko. Za kłótnie, za chłód. Myliłam się — szepnęła, obejmując synową.
— Nie trzeba, Bronisławo. Będzie dobrze. Jesteśmy rodziną. Zawsze będę przy pani.
Stały pośrodku nowego podwórka, w objęciach, które nagle stały się cieplejsze niż kiedykolwiek. A za ich plecami szemrała rzeczka, szeleściły drzewa i zaczynało się zupełnie nowe życie — takie, w którym starość nie będzie straszna, a miłość — nigdy nie obłudna.