Kiedy mój syn Marek oznajmił, iż postanowił się ożenić, serce zabiło mi radośnie. Trzy lata wcześniej zostałam wdową, a samotność ciężkim brzemieniem spoczęła na moich barkach. Mieszkając w małym miasteczku na Podkarpaciu, marzyłam, by zaprzyjaźnić się z synową, pomagać wychowywać wnuki, znów poczuć ciepło rodziny. ale wszystko potoczyło się inaczej, niż sądziłam, a ich decyzja o sprzedaży podarowanego przeze mnie letniska stała się kroplą, która przepełniła czarę goryczy.
Z synową, Kingą, od początku nie układało się najlepiej. Choć starałam się nie ingerować w życie Marka i Kingi, wiele w jej zachowaniu mnie raziło. Ich mieszkanie tonęło w bałaganie — Kinga rzadko brała się za porządki. Milczałam, bojąc się konfliktu, ale w głębi duszy martwiłam się o syna. Jeszcze bardziej przygnębiało mnie, iż Kinga prawie nie gotowała. Marek żywił się gotowymi daniami lub drogimi obiadami w restauracjach. Widziałam, jak mój syn dźwoni na swoich zarobkach ciężar utrzymania rodziny, podczas gdy Kinga wydawała swoją skromną pensję na salony kosmetyczne i ubrania. ale trzymałam język za zębami, by nie zburzyć spokoju.
Aby jakoś wesprzeć syna, zaczęłam zapraszać go po pracy do siebie. Gotowałam domowe posiłki — bigos, kotlety, pierogi — mając nadzieję, iż poczuje przynajmniej odrobinę rodzinnego ciepła. Pewnego razu, przed urodzinami Kingi, zaproponowałam pomoc w przygotowaniu przyjęcia. „Nie trzeba” — odparła sucho. „Zamówiliśmy kolację w restauracji. Nie zamierzam stać przy kuchni i wyglądać jak zmęczona szara mysz na swojej własnej imprezie”. Jej słowa zasmuciły mnie. „W moich czasach wszystko robiło się własnymi rękami” — odparłam. „A restauracje to taki wydatek!”. Kinga wpadła w złość: „Niech pani nie liczy naszych pieniędzy! Sami zarabiamy, nikt pani o grosz nie prosi!”. Ugryzłam się w język, ale jej wyniosłość głęboko mnie zraniła.
Minęły lata. Kinga urodziła dwoje dzieci — moich ukochanych wnucząt, Zosię i Wojtka. ale ich wychowanie napełniało mnie trwogą. Dzieci były rozpuszczone, nie znały słowa „nie”. Zasypiały późno w nocy, wpatrzone w telefony i tablety, nie mając pojęcia o porządku. Bałam się odezwać — nie chciałam odepchnąć synowej ani syna. Milczenie stało się moją tarczą, ale równocześnie wysysało ze mnie siły.
Aż wreszcie Marek zaskoczył mnie wiadomością, od której do dziś nie mogę się pozbierać. Postanowili z Kingą sprzedać letniszyk, który podarowałam im rok wcześniej. Ten domek, ukryty wśród sosen i brzóz nad rzeką, był sercem naszej rodziny. Mój świętej pamięci mąż, Jan, uwielbiał to miejsce. Spędzaliśmy tam każde lato, pielęgnowaliśmy ogródek, w którym kwitły jabłonie i śliwy. Po jego śmierci jeszcze przez kilka lat tam jeździłam, ale sił do pracy już nie starczało. Z ciężkim sercem podarowałam domek Markowi, wierząc, iż będzie tam wypoczywał z rodziną, iż dzieci będą oddychać świeżym powietrzem, kąpać się w czystej wodzie.
Lecz Kinga miała inne zdanie. „Toaletę na dworze, wodę nosić ze studni — to nie wypoczynek” — oświadczyła. „Lepiej pojedziemy nad morze!”. Marek przytaknął żonie: „Mamo, jaki tam wypoczynek? Nam to niepotrzebne. Sprzedamy i pojedziemy do Grecji”. Zabrakło mi tchu z rozgoryczenia. „A co z pamięcią o ojcu? — wykrztusiłam. — Myślałam, iż będziecie tam razem z dziećmi!”. ale syn tylko wzruszył ramionami: „Nie chcemy tam jeździć. To nie dla nas”.
Rozdzierało mi się serce. Ten domek to nie tylko ziemia — to wspomnienia o naszych szczęśliwych dniach, o śmiechu męża, o jego marzeniu, by dzieci i wnuki pokochały to miejsce tak jak on. A teraz sprzedadzą go jak niepotrzebny grat, dla kilku dni na obcej plaży. Czuję się zdradzona — nie tylko przez syna, ale też przez własną naiwność. Milczałam przez tyle lat, by zachować pokój, ale teraz rozumiem: moje milczenie pozwoliło im zapomnieć o tym, co naprawdę ważne. I ten ból, zdaje się, już nigdy nie ustanie.