Jadwiga nigdy nie lubiła prosić o pomoc, choćby gdy sprawy stawały się trudne. Zawsze była niezależna, choćby po przejściu na emeryturę z pracy bibliotekarki szkolnej. Teraz mieszkała cicho w skromnym mieszkaniu w Krakowie, utrzymując się z niewielkiej emerytury i ciepła rodziny—zwłaszcza wnuczki, Zosi.
Zosia była jej światłem. Mając osiemnaście lat, dziewczyna miała promienny uśmiech, dobre serce i głowę pełną marzeń. Za kilka tygodni miała ukończyć liceum im. Marii Skłodowskiej-Curie, a niedługo potem czekał ją bal maturalny. Jadwiga wiedziała, jak istotny jest taki wieczór—to koniec dzieciństwa i początek czegoś nowego.
Dlatego tak bardzo zabolało ją, gdy Zosia oznajmiła, iż nie idzie.
„Babciu, nie obchodzi mnie bal! Naprawdę. Wolę zostać w domu z mamą i obejrzeć stare filmy” — powiedziała pewnego wieczoru przez telefon.
„Ale kochanie, to tylko raz w życiu. Nie chcesz zachować wspomnień? Pamiętam, jak twój dziadek zabrał mnie na studniówkę. Wyglądał tak przystojnie w tym wypożyczonym garniturze. Tańczyliśmy całą noc, a kilka miesięcy później wzięliśmy ślub” — powiedziała Jadwiga, uśmiechając się do wspomnienia. „Ten wieczór zmienił moje życie.”
„Wiem, babciu, ale nie mam choćby z kim iść. A sukienki są strasznie drogie. To nie jest warte zachodu.”
Zanim Jadwiga zdążyła coś dodać, Zosia wymamrotała coś o nauce do egzaminów i gwałtownie się rozłączyła.
Jadwiga długo siedziała w ciszy, trzymając słuchawkę. Wiedziała, co kryje się w sercu wnuczki. Dziewczyna nie rezygnowała z balu, bo jej nie zależało—rezygnowała, by nie być ciężarem. Jej matka, Elżbieta, pracowała za minimalną płacę, a Jadwiga żyła oszczędnie. Nie było miejsca na dodatkowe wydatki, zwłaszcza na suknię balową.
Tamtej nocy Jadwiga otworzyła drewniane pudełko schowane w szafie. W środku były oszczędności—kilka tysięcy złotych, które odłożyła na własny pogrzeb. Zawsze powtarzała sobie, iż gdy nadejdzie jej czas, nie chce, by Elżbieta i Zosia musiały się martwić. Ale teraz, patrząc na te pieniądze, zrozumiała coś innego.
Może lepiej je wydać, póki jeszcze żyje—na coś, co ma znaczenie teraz.
Następnego ranka Jadwiga pojechała autobusem do najmodniejszej galerii w mieście. Miała na sobie najlepszą bluzkę—lawendową, z perłowymi guzikami—i starą, ale elegancką torebkę. Szła powoli, ale z determinacją, opierając się na lasce. Sklep błyszczał wystawami jak klejnoty.
W końcu znalazła to miejsce—butik pełen olśniewających sukien, takich, w których szyje się marzenia. Weszła do środka.
„Dzień dobry! Nazywam się Joanna. W czym mogę pomóc… hm… pani?” — zapytała wysoka, elegancka kobieta, mierząc Jadwigę wzrokiem od stóp do głów.
Jadwiga zauważyła wahanie w jej głosie, ale się uśmiechnęła. „Dzień dobry, szukam sukni na bal maturalny—dla mojej wnuczki. Chcę, by poczuła się jak księżniczka.”
Joanna przechyliła głowę. „Nasze suknie zaczynają się od kilku tysięcy złotych. Nie wynajmujemy—tylko sprzedaż.”
„Oczywiście” — odparła Jadwiga. „Czy mogłaby mi pani pokazać najmodniejsze w tym sezonie?”
Joanna westchnęła. „Może lepiej sprawdzi pani sklepy z niższej półki. Nasze klientki to… inna klientela.”
Słowa zabolały bardziej, niż Jadwiga się spodziewała. Mimo to podeszła do półek, dotykając delikatnych tkanin. Joanna szła za nią krok w krok.
„Chciałabym tylko popatrzeć” — powiedziała łagodnie Jadwiga.
Joanna skrzyżowała ramiona. „Tylko ostrzegam—mamy kamery. Więc jeżeli pani myśli o wkładaniu czegoś do tej torebki…”
Jadwiga odwróciła się szybko, serce walące. „Słucham?”
Joanna uśmiechnęła się kpiąco. „Tylko mówię. Zdarza się.”
„Nie mam zamiaru niczego kraść. Ale widzę, iż nie jest mi tu raźno.”
Z łzami w oczach wyszła na zewnątrz. Była tak wzburzona, iż potknęła się, upuszczając torebkę. Gdy klęczała, zbierając rozsypane rzeczy, usłyszała czyjś głos.
„Proszę pani, wszystko w porządku?” — młody mężczyzna w mundurze przykucnął obok niej.
Miał może dwadzieścia lat, ale spojrzenie miał pewne i życzliwe.
„Pozwól mi pomóc” — powiedział, podając jej rzeczy.
„Dziękuję, panie oficerze” — odparła, ocierając łzy.
„Jeszcze tylko aspirant. Marek Nowak. Może pani opowie, co się stało?”
I Jadwiga opowiedziała—o rozmowie z Zosią, o oszczędnościach, o tym, jak potraktowała ją Joanna.
Marek zaciął usta. „To niedopuszczalne.” — Pomógł jej wstać. „Wracamy.”
„Nie chcę robić problemów.”
„To nie problem. Przyszła pani kupić suknię. Więc ją kupimy.”
I tak Jadwiga znalazła się z powrotem w butiku, tym razem z Markiem u boku. Joanna zbladła.
„Myślałam, iż pani już… Och! Panie policjancie!” — jej głos stał się nagle słodki.
Marek nie uśmiechnął się. „Kupimy suknię. I nie wyjdziemy bez niej.”
Podczas gdy Jadwiga wybierała, Marek złożył skargę u kierowniczki. Tymczasem Jadwiga znalazła suknię—delikatną, lawendową, z subtelnymi cekinami. Nie była najdroższa, ale była idealna.
„Tę wezmę.”
Kierowniczka przeprosiła i dała duży rabat. Marek, mimo protestów Jadwigi, dołożył się do połowy.
„Nie musiał pan.”
„Wiem. Ale chciałem.”
Gdy wychodzili, słyszeli, jak kierowniczka karci Joannę.
Na zewnątrz świeciło słońce. Jadwiga podziękowała Markowi. „Jesteś dobrym człowiekiem.”
Marek się zaczerwienił. „To nic.”
„Ma pan plany w weekend?”
„Nie. Dlaczego?”
„Zapraszam na przyjęcie po maturze Zosi. Będzie ciasto… i dziewczyna w pięknej sukni.”
Marek się uśmiechnął. „Z chęcią.”
W weekend Zosia wyszła w lawendowej sukni, z oczami pełnymi łez. „Babciu… jest cudowna.”
Jadwiga pocałowała ją w czoło. „Ty jesteśI gdy Zosia tańczyła w świetle lampionów, a Marek patrzył na nią z uśmiechem, Jadwiga wiedziała, iż ten wieczór będzie początkiem czegoś pięknego.