Zawsze wierzyłam, iż rodzina to podpora. Że dzieci będą blisko, gdy się zestarzeję. Że rodzinny dom można zamienić na ciepło bliskich serc. A teraz każdy poranek budzi mnie w obcych kątach, nie wiedząc, gdzie jutro spotkam wieczór. Tak teraz żyje babcia Bronia – ta sama Bronisława Janowska, którą cała ulica znała jako gospodynię przestronnego, zadbanego domu na Podlasiu. A teraz jej schronienie to cudze kuchnie, przechodnie pokoje i pytanie: czy nie przeszkadzam?
Wszystko zaczęło się, gdy synowie – Marek i Tomek – namówili ją na sprzedaż starego domu. Mówili: “Po co ci, mamo, samotność na wsi? Nie jesteś już młodą dziewczyną, nie dasz rady ani z ogrodem, ani z piecem, ani z śniegiem po kolana. Będziesz mieszkać u nas na zmianę – tobie spokojniej, a nam bliżej. Pieniądze ze sprzedaży też się nie zmarnują: podzielimy, wydamy na dzieci, na wnuki”. Cóż mogła powiedzieć stara matka? Oczywiście, zgodziła się. Chciała pomóc. Chciała być bliżej.
Moi rodzice – sąsiedzi Bronisławy – próbowali ją odwieść od tego pomysłu:
– Nie spiesz się, Broniu. Później pożałujesz. Innego domu już nie kupisz, a dzieci mają własne rodziny, własne zasady. Będziesz gościem, nie gospodynią. W mieszkaniu będzie ci ciasno i duszno, a ty zawsze kochałaś przestrzeń.
Ale kto by ich słuchał. Dom sprzedano, pieniądze podzielono, i tak zaczęła się tułaczka babci Broni z walizeczką od jednego syna do drugiego. Dziś – u Marka w warszawskim mieszkaniu, jutro – u Tomka w podwarszawskim domku. I tak już trzeci rok.
– U Tomka jest lepiej – wyznała kiedyś mojej mamie. – Tam przynajmniej jest ogródek, można pokopać, odpocząć duszą. A Danuta, synowa, dobra kobieta. Grzeczna, spokojna, dzieci porządne. Dali mi pokój – niewielki, ale z własnym telewizorem i choćby małą lodówką. Siedzę cichutko, nie zawadzam. Gdy wszyscy w pracy, a wnuki w szkole – wychodzę na grządki, pierzę bieliznę. A potem z powrotem do swojego kąta.
Planowała tam spędzić całe lato, a jesienią przenieść się do Marka. Ale u starszego syna życie wygląda inaczej. Tam, w mieszkaniu, dali jej dosłownie kąt – między kuchnią a balkonem. Małą kanapę, szafkę z telewizorem, worek z rzeczami. Gotowała po kryjomu, jadła sama, prała, gdy nikogo nie było. I ciągle czuła się… niepotrzebna.
– Kinga, żona Marka – mówi – prawie ze mną nie rozmawia. Ani słowa. Z wnuczkiem też się nie zżyłam. Ja, wiesz, wszystko po staremu, a on w swoich telefonach. Jestem tam jak obca. Na działkę ani razu nie zaprosili. Tylko jak cień chodzę po mieszkaniu. Wieczorem kolację kładę na kaloryfer, żeby choć trochę się ogrzała. Na kuchnię staram się nie wychodzić, broń Boże w nieodpowiednim momencie.
Niedawno zachorowała. Mówi:
– Gorączka, łamanie w kościach. Myślałam, iż to już. Wezwali lekarza, dali tabletki, przeleżała parę dni. Ale najgorsze nie była choroba. Tylko to, iż nikt choćby nie podszedł. Żadnego dobrego słowa. Leż, ale się, byle nie zawracaj głowy.
Moi rodzice zapytali wtedy:
– Broniu, a jeżeli będzie gorzej? Kto się tobą zajmie? Sił już nie te. A ty wciąż w ruchu: to tu, to tam. Ani domu, ani spokoju.
A ona tylko westchnęła:
– Cóż mówić… Popełniłam błąd. Straszny. Sprzedałam dom – a wraz z nim sprzedałam swoją wolność. Nie powinnam była słuchać dzieci. Chciałam pomóc, myślałam – razem będzie łatwiej. A teraz choćby kupić nic nie mogę. Wszystko, co zostało – trochę odłożyłam na pogrzeb. Synowie mają i tak swoje sprawy. Nowy dom mi nie świeci.
Często powtarza: “Lepiej byłoby zostać samej w swoim domu. Niech ciężko, niech zimno, ale swoje. Sama sobie pani. A teraz jestem tylko starą kobietą bez dachu nad głową, bez prawa głosu. Pomieszkam u jednego, potem u drugiego. Ani podwórka, ani kąta. Tylko walizeczka i torba”.
I za każdym razem, gdy odchodzi od moich rodziców, patrzą za nią i szepczą: “Boże, oby chociaż do lata dotrwała, a potem – znów na ziemię, w ciszę, do ogródka. Tam jest jej lżej”.
Teraz Bronisława Janowska nie marzy już ani o spokoju, ani o miłości. Tylko o tym, by cicho umrzeć tam, gdzie nie będzie ciężarem. Sama powiedziała dzieciom:
– Jak już całkiem źle ze mną będzie, umieśćcie mnie w domu opieki. Tam przynajmniej będzie pielęgnacja. A wam, dzieci, nie po drodze ze mną.
I tak żyje babcia Bronia – między walizką a kalendarzem. Liczy dni, zastanawia się, gdzie będzie następnego lata. Czeka nie na telefon, ale na ciche skinienie głową – czy może zamieszkać na parę miesięcy?
Jestem pewna: dzieci nie powinny były jej namawiać. Trzeba było powiedzieć: “Mamo, mieszkaj w swoim domu. To twoja twierdza. A my przyjedziemy, przytulimy, nakarmimy, i wrócimy do swojego życia. Nie ty do nas – my do ciebie”. Ale teraz już za późno. Tego, co było, nie odzyska. I tylko jedno pytanie dręczy wszystkich, którzy ją znali: dlaczego zdradzamy tych, którzy nas wydali na świat i wszystko dla nas oddali?