**Dozorca naszego podwórka**
Katarzyna wracała do domu w wczesnych jesiennych zmierzchach. Latarnie uliczne, jak zwykle, świeciły nie wszystkie, a na podwórkach w ogóle ich nie było. Przed klatką zawsze jesienią stała wielka kałuża. Zaparkowane samochody nie pozwalały jej obejść. Ale dziś kałuży nie było, chociaż cały dzień mżyło. Kałuża zniknęła.
Katarzyna otworzyła drzwi wejściowe i obejrzała się za siebie. Światło z klatki padało na lśniący mokry asfalt. *Nie przywidziało mi się. Cuda, w sam raz.*
Winda czekała na nią na parterze, co też było niezwykłe. Zwykle wieczorem stała na górze. Drzwi rozsunęły się, zapraszając ją do środka. *Fantastyka. Nie, na pewno stał się cud*, pomyślała Katarzyna i weszła do kabiny. Wcisnęła przycisk i rzuciła szybkie spojrzenie na swoje odbicie w zabrudzonym lustrze.
Patrzyło na nią przygaszone, zmęczone oblicze z smutnymi oczami. Odwróciła się i odruchowo poprawiła kosmyk włosów, który wymknął się spod beretu. Wtedy kabina drgnęła i zatrzymała się, a drzwi z głośnym zgrzytem rozsunęły się, wypuszczając Katarzynę na półpiętro.
— Jestem w domu — powiedziała głośno i kliknęła włącznikiem, płosząc mrok, który zgęstniał w mieszkaniu.
Pół roku temu umarła mama. Od tamtej pory w pustym mieszkaniu czekały na Katarzynę samotność, pustka i wspomnienia. Nie spieszyła się do domu, często zostawała w redakcji. Wszyscy współpracownicy znikali punktualnie o szóstej, a ona zostawała. Układała sprawy, zapisywała plany na kolejny dzień. Koledzy nie lubili Katarzyny, uważali ją za pedantyczną i nieustępliwą. A ona po prostu przyzwyczaiła się działać sprawnie i wymagała tego samego od innych.
Wcześniej w domu czekała na nią chora mama, nie było czasu w rozluźnienie, na litowanie się nad sobą. Przed chorobą pracowała jako nauczycielka, wychowywała córkę w rygorze. Katarzyna przywykła robić wszystko na „piątkę”, żeby nie zawieść mamy, choć nie bez wewnętrznego buntu. A teraz sama stała się tak samo wymagająca.
Miała jeden tylko romans w życiu. Ale relacje się rozpadły, zanim doszło do ślubu. Mama już wtedy źle się czuła, i Katarzyna odmówiła przeprowadzki do narzeczonego, nie mogła jej zostawić samej. On zaś nie zgodził się zamieszkać w małym mieszkaniu z chorą przyszłą teściową.
I tak w wieku trzydziestu dwóch lat Katarzyna została sama. Mężczyźni z redakcji byli albo żonaci, albo łapali się każdej spódnicy. A poza pracą nigdzie nie bywała. Wcześniej z powodu mami, teraz z powodu zmęczenia i obojętności na własne życie. Czekał na nią samotny wieczór przed telewizorem lub z książką.
W sobotę Katarzyna wstała późno, przeciągnęła się i wyjrzała przez okno. Podwórko przykryte było cienką warstwą śniegu, na którym wyraźnie rysowały się wzory ciemnych śladów. Więc przymrozków nie było, śnieg pewnie gwałtownie stopnieje. I nagle zapragnęła przejść się po tym białym całunie, zostawić na nim swoje własne ślady. Poszła gwałtownie do łazienki.
Czyż trzeba wiele do szczęścia? Spadły śnieg i dwa przytulne dni wolnego przed nią. Katarzyna zjadła śniadanie, ubrała się i wyszła na ulicę.
— Kasiu, idziesz do sklepu? Kupisz mi chleb i bułkę? — usłyszała za sobą.
To z uchylonego okna wychyliła się sąsiadka z parteru.
— Dobrze. Może coś jeszcze? — zapytała Katarzyna.
Staruszka zastanowiła się przez chwilę.
— Nie, nic więcej, tylko chleb i bułkę. — Okno zamknęło się.
No cóż, przynajmniej miała teraz cel. I Katarzyna poszła do sklepu, starając się stąpać z dala od cudzych śladów.
Oddając zakupy sąsiadce, zapytała, gdzie podziała się kałuża przed klatką.
— Nowy dozorca ją usunął. Dzielny chłopak, prawda?
— A co się stało ze starym? — Nie żeby Katarzynę to obchodziło. Spytała raczej z grzeczności.
— Zmarł tydzień temu. Wejdź, opowiem ci wszystko — zaprosiła sąsiadka.
Nie miała nic lepszego do roboty, więc weszła do przytulnego mieszkania, zastawionego ciężkimi, staroświeckimi meblami.
— Idę sobie kilka dni temu z poczty, a na podwórku siedzi na ławce mężczyzna. Smętny taki, ale nie pijany. Pijaków znam po wyglądzie, mój mąż pił, niech spoczywa w pokoju. Ten nie wyglądał na darmozjada. Jak tylko wyjrzałam przez okno, on tam siedział. A już zimno, listopad przecież. Więc pomyślałam, iż nie ma gdzie iść.
Wyszłam do niego, spytałam, na co czeka. A oczy miał nieszczęśliwe. Wejdź, mówię, do klatki, ogrzejesz się. jeżeli pracy szukasz, mówię, nasz dozorca umarł. Patrz, jak liście zasypały podwórko. Idź, mówię, rano do Zarządu, zatrudnią cię jako dozorcę, po co tak bezczynnie siedzieć?
I patrz, jak wyczyścił podwórko. Pracowity, kulturalny, wita się. A mieszka w komórce. Widać, iż naprawdę nie ma gdzie iść. O, tam jest, mówię o wilku, a wilk tuż — sąsiadka skinęła głową w stronę okna.
Po podwórku szedł wysoki mężczyzna, wyraźnie nie stary, ale zarośnięta broda dodawała mu lat.
Następnego dnia Katarzyna zobaczyła przez okno, jak nowy dozorca skrobie asfalt miotłą. Szur, szur, szur. Długo patrzyła na te monotonne ruchy. Nie wyglądał na zwykłego robotnika. Ciekawość rozpierała Katarzynę. I niedługo przypadek zbliżył ją do dozorcy. Szła wyrzucić śmieci i potknęła się. CoDozorca podniósł ją z uśmiechem, a jego szare oczy błysnęły ciepłem, jak wiosenne słońce przebijające się przez marcowe chmury.