**Sprawiedliwe Porozumienie**
Anna odchodziła powoli i w mękach. Jej wyczerpany organizm, zmęczony niekończącą się chemią, nie walczył już z chorobą. Sama Anna marzyła tylko o tym, by uwolnić się z sideł bólu, który prześladował ją od miesięcy. Leki przeciwbólowe sprawiały, iż była w stanie pół-snu, czasem wynurzając się na chwilę, by zaraz znów zapaść w kojącą, mglistą niepamięć.
Basia wracała ze szkoły, wchodziła do pokoju przesiąkniętego zapachem ciężko chorego człowieka i wpatrywała się w mamę długo, bez słowa. Mama nie przypominała już tej dawnej, śmiejącej się i radosnej. Leżała z zamkniętymi oczami, a Basia śledziła napiętym wzrokiem ruchy kołdry na jej klatce piersiowej — czy oddycha, czy nie.
— Mamo. Mamo-oo, słyszysz mnie? — wołała cicho.
Powiekami Anny przebiegał dreszcz, ale nie miała siły ich otworzyć. Wtedy wchodziła babcia i zabierała Basię z pokoju.
— Chodź, słoneczko, nakarmię cię, potem odrobimy lekcje. Niech mama śpi.
— Ale ona cały czas śpi! Kiedy w końcu wyzdrowieje? Chcę, żeby było jak dawniej.
— Oj, dziecinko, ja też bym tego chciała. Sen to najlepsze lekarstwo — tłumaczyła babcia, stawiając przed wnuczką talerz gorącego barszczu. Sama siadała naprzeciw, walcząc z napływającymi łzami.
*”Jak to niesprawiedliwe, iż ja żyję, a moja córka umiera. I nic nie można zrobić. Tyle się modliłam, tyle razy byłam w kościele… Czym obraziłam Boga? Co zrobiłam nie tak?”* — myślała, wzdychając ciężko.
Anna odeszła nad ranem. Jadwiga obudziła się około trzeciej, by pójść do łazienki, zajrzała do pokoju córki. Leżała nieruchomo, ale jeszcze żyła — to wiedziała na pewno. Potem położyła się z powrotem, długo przewracając się z boku na bok. Kiedy w końcu zasnęła, przyśniła się jej mała Ania. Śmiała się, machała rączką i uciekała, co chwilę oglądając się za siebie. *”Stój, dokąd? Wróć!”* — krzyczała we śnie Jadwiga i obudziła się zlana potem.
Natychmiast wstała i poszła do pokoju córki. Leżała spokojna i obca. Jadwiga zamknęła drzwi. W kuchni zagotowała wodę na herbatę, podgrzała Basi placuszki z serem i dopiero wtedy obudziła wnuczkę.
Basia zjadła śniadanie, włożyła mundurek i poszła pożegnać się z mamą. Zawsze tak robiła przed szkołą.
— Nie idź, niech śpi — zatrzymała ją Jadwiga. — Masz, lepiej weź jabłko do plecaka. — Podsunęła dziewczynce rumiane jabłko.
Szły razem do szkoły, a Jadwiga słuchała Basi rozkojarzona.
— O co chodzi, babciu? Jesteś jakaś inna — zauważyła Basia.
— Źle spałam, nie wyspałam się — wymamrotała wymijająco.
Kiedy wróciła do domu, natychmiast zadzwoniła po pogotowie.
— Kiedy zmarła? Dlaczego tak późno dzwonicie? — pytała surowo lekarka.
— Wnuczkę musiałam odprowadzić do szkoły. Nie powinna tego widzieć…
Potem czekała na karawan. Na szczęście przyjechał gwałtownie — zdążyli zabrać Annę, zanim Basia wróciła. Przez całą drogę do szkoły myślała, jak powiedzieć dziewczynce, iż mamy już nie ma, ale nic nie przyszło jej do głowy. A w domu, zmęczona i roztargniona, nie zdążyła zareagować, gdy Basia wpadła do pokoju matki.
— Gdzie mama? — odwróciła się do babci.
Jadwiga była już wyczerpana pytaniami, obowiązkami, powiedziała więc pierwszą rzecz, jaka przyszła jej na myśl:
— Zabrali ją do szpitala. — I odwróciła wzrok.
Może dziewczynka coś przeczuwała, a może po prostu była zła, iż babcia jej nie uprzedziła. W każdym razie odmówiła kolacji, wtuliła się w róg kanapy i odwróciła do okna. Jadwiga nie miała już siły jej pocieszać. Kto by ją samą pocieszył? Zamknęła się w łazience, odkręciła wodę i zadzwoniła do Marka, byłego męża Anny. Numer znalazła w telefonie córki.
— Co chcesz? — odezwał się rozdrażniony, bez przywLata mijały, a Jadwiga, patrząc, jak Basia prowadzi do ołtarza swojego wybranka, poczuła w sercu cichą ulgę — córka w końcu odnalazła spokój, a ona sama dotrzymała obietnicy danego życia.