Dzisiaj znowu minęłam tamten przystanek. Zatrzymałam się na chwilę, wspominając. Ile lat minęło? Prawie dwadzieścia. A ja wciąż czuję ten sam dreszcz.
Gdy urodziła się nasza córeczka, cały szpital wpadł w zachwyt. Była jak z obrazka – malutka buzia z idealnymi rysami, nosek jak guziczek, uszka jak wyrzeźbione, a oczy… te oczy – błękitne, przejrzyste jak letnie niebo, patrzące prosto w duszę, jakby już wszystko rozumiała.
Na początku wszystko było dobrze. Dziewczynka podnosiła główkę w dwa miesiące, a w cztery próbowała stawać. Cieszyliśmy się, planowaliśmy przyszłość, nie wiedząc, iż tuż za rogiem czai się tragedia. Kiedy skończyła pół roku, na szyi pojawiła się dziwna guzowatość. Twarda, napięta. Lekarze tylko wzruszali ramionami – nikt nic konkretnego nie mówił. Robiliśmy okłady, smarowaliśmy maściami, biegaliśmy od gabinetu do gabinetu – bez skutku. Córeczka stała się marudna, jadła niewiele, płakała bez przerwy, noce spędzałam kołysząc ją w ramionach. A lekarze? „Wszystko w porządku. Krew dobra, wyniki czyste.”
Szukałam pomocy u znachorek – na próżno. Zaczynałam tracić nadzieję.
Gdy miała półtora roku, zdarzyło się coś, co nazywam cudem. Tego dnia jechałyśmy do mojej mamy. Czekałyśmy długo na autobus – miał opóźnienie. Dziewczynka siedziała w wózku, blada, przygnębiona. Nagle podeszła do nas kobieta. Krzepka, z warkoczem upiętym w wianek, w kwiecistej sukience. Twarz miała surową, ale oczy – niebieskie, pełne ciepła.
Spojrzała na córeczkę i powiedziała ze współczuciem:
– Biedne dziecko. I ty, matko, też cierpisz? Nie śpi, nie je, męczy się?
Skinęłam. A ona nagle odparła:
– Ja takie przypadki znam. jeżeli chcesz ją uratować, przyjdź przed zachodem słońca. Jestem Kasia. Mieszkam za rogiem. Weź ze sobą dziesiątka jaj, świeżych.
Powiedziała to i odeszła na koniec przystanku. Stała odwrócona, jakby czuła moje wahanie. A ja naprawdę się wahałam. Kolejna znachorka? Będzie straszyć, wyłudzi pieniądze i zniknie. A jednak… coś mnie ukłuło. Jakby wewnętrzny głos szepnął: jeżeli teraz nie pójdziesz, nigdy sobie tego nie wybaczysz.
Mama, gdy usłyszała, tylko skinęła głową:
– Idź. Może akurat pomoże. A jeżeli za dużo zażąda – po prostu odmówisz.
Poszłam. Kupiłam jajka, znalazłam dom – niski, z zielonymi okiennicami, kwiatami na parapetach, w ogródku winorośl i piaskownica, w której bawiła się może trzyletnia dziewczynka.
– No, przyszłaś – wyszła Kasia. – A już myślałam, iż się rozmyślisz. Nie lubię się narzucać, ale serce mi nie dało spokoju. O, Zosię wyleczyłam – przywieźli ją aż z Gdańska, po miesiącu już biegała.
Zosia, słysząc pochwałę, klasnęła w rączki i próbowała wstać, trzymając się płotka. Żywa, roześmiana dziewczynka.
– Chodź do kuchni – zaprosiła Kasia. Zamarłam.
– A ile pani bierze?
– Ani grosza – machnęła ręką. – Każdy daje, co może. Ja za pieniądze dobra nie robię. Dzieci mi żal. Dorosłych nie leczę – niech zbierają, co posiali. A dzieci są niewinne.
Usiadłyśmy w kuchni. Położyłam córeczkę na kocu, a Kasia wzięła jajka i zaczęła je toczyć – od stóp w górę, po ciele, po główce. Szeptała coś, jakby rozmawiała z wiatrem: „Wyjdź, chorobo, z bolejącego ciała, z białej kości, z żywej krwi…” Dziewczynka patrzyła uważnie, próbowała złapać jajko.
Potem rozbiłyśmy jajka do szklanek z wodą. W słońcu, na parapecie, na żółtkach wyraźnie odznaczał się krzyż, a w białku bulgotały bąbelki, jak małe fontanny.
– Widzisz? – wskazała Kasia. – To działanie ludzkiej złości. Nie boją się Boga. Ciężko ci było, ale nic. Wyprowadzimy ją.
– Kto to zrobił? – spytałam.
– Nie powiem. Ile razy próbowałam wyjawić, tyle potem było nieszczęść. Niech Bóg się tym zajmie. Moje zadanie – ratować.
Przeszłyśmy trzy serie – po dziesięć dni każda, z przerwami. Najpierw zniknęły krzyże, potem bąbelki. A córeczka zaczęła wracać do zdrowia. Spała spokojniej, jadła, śmiała się. Policzki nabrały rumieńców.
– A pani te jajka potem zjada? – zapytałam kiedyś.
– Broń Boże – zaśmiała się. – Daję świniom. One się nie boją.
Później opowiedziała, jak otrzymała dar. Od matki. A ta – od swojej. Miała złą siostrę, która chciała przejąć moc, ale matka wybrała Kasię – bo wiedziała, iż dobroć jest ważniejsza niż siła. Siostra próbowała ukraść modlitwę, ale to nic nie dało. Dar to nie słowa. To serce.
Gdy leczyłyśmy córeczkę, Zosia nauczyła się chodzić. Jej oczy błyszczały radością. Potem wyjechała – ojciec ją zabrał. Przywiózł w zamian skrzynki truskawek, wędliny, masło, miód.
– Widzisz, jak podziękował – westchnęła Kasia. – A ja i tak tę dziewczynkę w sercu noszę.
I pewnego dnia… to był koniec. Po ostatnim toczeniu – na jajkach nie było już ani śladu. Córeczka była zdrowa.
Dziś ma dziewiętnaście lat. Mądra, piękna. Uczy się języków, maluje, marzy o studiach w Krakowie. Patrzę na nią i wciąż nie wierzę, iż mogłam ją stracić. Że to nie był zły sen. I za każdym razem, gdy mijam tamten przystanek, myślę o Kasi. I szepczę w duchu: „Dziękuję”.
Bo wtedy uratowała nie tylko moją córkę. Uratowała moje macierzyństwo. Moje życie.