W małym miasteczku nad Wisłą, gdzie stare lipy szepczą z wiatrem, Halina przygotowywała żurek. Zapach czosnku i majeranku wypełniał kuchnię, za oknem gasło purpurowe słońce. Nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu. To był jej wnuk Bartek.
– Babciu, cześć! Dziadek nie będzie miał nic przeciwko, jeżeli wpadnę jutro? Tylko nie przyjdę sam – w jego głosie czaiła się tajemnica, od której Halinie ścisnęło się serce.
– Oczywiście, zapraszamy! A z kim? – w jej głosie zabrzmiała ciekawość i lekkie podniecenie.
– To niespodzianka – odparł chytrze Bartek i rozłączył się.
Następnego dnia rozległo się pukanie do drzwi. Halina, wycierając ręce w fartuch, pobiegła otworzyć. Na progu stał Bartek, a obok niego nieznajoma dziewczyna z nieśmiałym uśmiechem.
– Babciu, to Ola – przedstawił ją wnuk, a w jego oczach błysnęła iskra. Halina, usłyszawszy to imię, zastygła, jakby czas się zatrzymał.
Zwykle po szkole do Haliny i jej męża Stanisława wpadały wnuczęta. Starsza Kinga, ledwo przestępując próg, rzucała się do dziadka:
– Dziadku, katastrofa z matematyką! Pomóżesz?
Stanisław, odkładając gazetę, uśmiechał się:
– No, co tam za katastrofa? Bierz zeszyt, rozkminimy. Przecież to proste, patrz: tu równanie, tu przenosisz… No i? Jak rozwiązać? – Spoglądał na wnuczkę z dumą. – Złoto moje, sama ogarnęłaś! A mówiłaś, iż trudne. Mądra i piękna!
Stanisław podziwiał Kingę – jak bardzo przypominała Halinę za młodu! Te same uparte błyski w oczach, ta sama determinacja, choćby gdy siły już kończyły się. Policzki w ogniu, a uśmiech – identyczny jak u Haliny w czasach, gdy dopiero się poznawali.
– No to w warcaby gramy? – mrugnął Stanisław.
– Dziadku, ostatnio przegrałam – zawahała się Kinga.
– To co? Raz przegrasz i już nigdy? No nie, jak nie chcesz… – zażartował, przymrużając oko.
– Ale gramy! Gdzie warcaby? – Kinga już rozkładała planszę. – Wybieraj, dziadku! Aha, moje czarne! Wygrywam cię, a potem gramy na gitarze, zgoda?
A młodszy wnuk, Bartek, zawsze biegł do Haliny. Stanisława trochę się bał – dziadek był surowy, ale sprawiedliwy.
– Babciu, pomożesz z polskim? Znowu kleksy w zeszycie, dostałem czwórkę – szepnął Bartek, spuszczając wzrok. – Dziadkowi nie mów, poprawię, dobrze? A co na obiad? Bigos? Uwielbiam! Babciu, patrz, jak piszę, teraz na pewno będzie ładnie.
Halina, siadając obok, przyglądała się, jak Bartek mozolnie kreśli litery. Wnuk był żywą kopią Stanisława – ten sam bystry wzrok, ta sama zawziętość. Już w wieku pięciu lat liczył do stu, dodawał i odejmował jak dorosły.
– Babciu, patrz, wyszło! – Bartek uniósł zeszyt. – Czysto, pięknie! To dzięki tobie! – Przytulił ją. – A wiesz, dlaczego przyszedłem sam? Chciałem zrobić niespodziankę – kupiłem drożdżówki z jagodami dla wszystkich! Tata dał mi pieniądze na lunch, a ja zaoszczędziłem.
– Ach, ty mój złotku! Wołaj dziadka z Kingą, zjemy obiad, a potem herbata z twoimi drożdżówkami.
– Czekaj, babciu, jeszcze jest sekret – Bartek przysunął się bliżej i szepnął: – Podoba mi się dziewczyna z klasy, Ola. Chcę jej dać perfumy, o nich marzy. Już oszczędzam po trochu.
– Naprawdę, kochanie? A Ola się z tobą przyjaźni?
– Nie, babciu, przecież jestem jeszcze dzieciak – westchnął.
– Ona starsza? Jesteście w tej samej klasie.
– Nie, jestem starszy, mam dziesięć, a ona dziewięć i pół. Ale jest wyższa, babciu, dużo wyższa. jeżeli dam jej perfumy, może się we mnie zakocha?
Halina uśmiechnęła się:
– No pewnie, iż się zakocha! Przecież jesteś wspaniałym chłopcem! A wzrost to nie problem, trenujesz koszykówkę. My z dziadkiem dołożymy do perfum dla Oli, nie martw się. A teraz wołaj wszystkich na obiad!
Czas płynie nieubłaganie. Kinga skończyła szkołę i wyjechała studiować do Krakowa. Bartek jest w klasie maturalnej – ciągle nauka, egzaminy, treningi. Ale raz w tygodniu wpada do babci i dziadka. WyrosTeraz, patrząc na Bartka i Olę, którzy śmiali się przy stole, Halina zrozumiała, iż miłość – czy to babci do wnuków, czy między dwojgiem młodych ludzi – zawsze znajdzie swoją drogę, jak Wisła, która mimo zakrętów i kamieni w końcu dociera do morza.