Dzisiaj znów zadzwonił mój brat, Jarek. Był jak zwykle bezpośredni:
— Kasia, wpadniemy z Anią w sobotę. Sami, bez dzieci. Musimy pogadać.
No tak. Już wiedziałam, o co chodzi. Minęły dwa miesiące od śmierci cioci Hani, a oni w końcu „dojrzeli”.
Mój mąż, Marek, tylko skinął głową. Odkąd ciocia przepisała na nas, na mnie i naszą córkę Zosię mieszkanie w centrum Warszawy i letniskowy domek pod Otwockiem, czuliśmy, iż to nieuniknione. Przez cztery lata opiekowaliśmy się chorą ciocią, podczas gdy reszta rodziny pojawiała się tylko w wakacje, żeby wypocząć. A gdy staruszka prosiła, by zawieźć ją choć na weekend — zawsze mieli „pilne sprawy”.
W sobotę o czwartej Jarek i Ania stanęli w drzwiach. Bez ceregieli przeszli do salonu.
— Chodzi o ten domek — zaczął Jarek od razu. — Mieszkanie niech będzie wasze, ale działka… My przez lata dbaliśmy o to miejsce.
— Nieprawda — odparłam zimno. — Wy tam tylko odpoczywaliście. Korzystaliście, nic nie dając w zamian. A gdy ciocia potrzebowała pomocy, choćby telefonu nie odebraliście.
— Mamy dzieci, wnuki, pracę! — wybuchnęła Ania.
— Ale roszczenia już macie — wtrącił Marek. — Ciekawe, prawda?
— Wy w ogóle zabieraliście ją choć raz na świeże powietrze? — syknęła Ania.
— Nie mieliśmy domku, ale dwa razy opłaciliśmy jej turnus w sanatorium — odpowiedziałam spokojnie. — A testament jest jasny. jeżeli chcesz, sprzedamy działkę i podzielimy się.
— Naprawdę? — Jarek prychnął. — Dla kilku metrów zgniłego drewna niszczycie rodzinę?
— Skoro to ruina, to czemu tak się jej kurczowo trzymacie? — Marek choćby nie podniósł głosu.
Następnego dnia telefon nie dawał spokoju.
— Marek, oszalałeś?! Przyjechaliśmy z Tomkiem po nasze rzeczy, a tu wszystkie zamki wymienione!
— W bramie i w domu — potwierdził. — Trzeba było uprzedzić. Wpadnijcie w sobotę. Zabierzecie swoje. Nie wcześniej.
Po rozmowie spojrzał na mnie.
— Skąd wiedziałaś, iż tam polecą?
— Nie znasz swojej rodziny? Gdybyśmy nie zmienili zamków, wynieśliby choćby podłogi.
Domek sprzedaliśmy razem z naszym starym mieszkaniem i kupiliśmy trzypokojowe w Sopocie, pięć minut od morza.
Zosia została w warszawskim mieszkaniu cioci, kończąc drugi rok studiów. Marek znalazł pracę w porcie, ja w pobliskiej szkole. Wydawało się, iż zaczynamy nowe życie. Ale nie tak szybko.
Od marca telefony nie milkły. Krewni, którzy latami o nas nie pamiętali, nagle „zatęsknili”. Pierwsza zadzwoniła Ania:
— Odebraliście nam domek, teraz nie mamy gdzie jechać. Więc w lipcu przyjeżdżamy do was. Całą rodziną.
— Aniu, nikt was nie zapraszał. To nasz dom, nie pensjonat. jeżeli chcecie wypocząć, wynajmijcie coś wcześniej.
— Widziałaś ceny w Odbierze?!
— Nie. Ale jeżeli was nie stać, znajdźcie coś tańszego. Nie mamy miejsca dla pięciorga dorosłych i dzieci.
— Więc teściów przyjęliście, a własną siostrę nie?!
— To byli rodzice Marka. Gdyby moi żyli, też bym ich nie odtrąciła. Ale tak — dla was miejsca nie ma.
— Zobaczysz! Kiedy zostaniecie sami, nikt o was nie przypomni!
— Spokojna głowa. Od przeprowadzki mamy tylu „bliskich”, iż starczyłoby na dwa domy. Wszyscy pamiętają o nas od maja do września. Resztę roku jest cisza.
Cisza — najcenniejsza rzecz, jaką teraz mamy.