Zamieć była potworna. Drogi zasypane – ani przejść, ani przejechać. Drzwi klatki nie otworzysz – zasypane na trzy metry śniegiem, choćby odgarnąć się nie da. Miasto przecież nie na północy, budynki nie projektowane na takie wybryki natury. Jednym słowem – prawdziwa katastrofa, bez żartów.
I tej właśnie nocy umierał ojciec Eweliny.
Wylew. Ani karetki, ani ratowników – nikt nie przyjedzie. Tylko ona, młoda neurolog z dyplomem, i skromny zapas leków oraz narzędzi w domu.
Ojciec upadł w kuchni, stawiając czajnik na kuchence. Ewelina nie widziała, jak to się stało, ale diagnoza była oczywista – choćby student pierwszego roku by to rozpoznał. Dla niej sprawa była jasna: apopleksja, a poza szpitalem tato nie dożyje rana.
Dzwoniła do wszystkich, do kogo tylko mogła, choćby na policję. Odpowiedź wszędzie ta sama: *”Zgłoszenie przyjęte. jeżeli będzie możliwość, przyjedziemy.”*
Nikt nie przyjdzie, to było pewne. Ale sama by sobie nie wybaczyła, gdyby nie spróbowała wszystkiego. Ciężko ciągnęła ojca na łóżko, on tylko jęczał, sparaliżowany. Antykoagulanty odpadają – więc aspiryna, później prednizon dożylnie, przeciw obrzękowi mózgu. Ciśnienie zmierzone – niskie. Bisoprolol niepotrzebny.
Pozostało tylko czekać. Ewelina działała jak automat. Według procedur, podręczników. Bez emocji, tylko pustka w środku.
A potem, na dokładkę, zgasło światło. W mieszkaniu zrobiło się ciemno i jakoś ciasno. Jakby meble spuchły o połowę, powietrze zgęstniało do konsystencji syropu, a dźwięki stały się ostre i głośne. Ojciec oddychał. Chrapliwie, ale równo. Bez jęków – to już coś. A ona sama zdawała się wcale nie łapać powietrza.
– Żeby już było rano – wyszeptała. Tak tylko, by usłyszeć własny głos. By upewnić się, iż jeszcze żyje.
I w tej samej chwili w drzwi zagrzmiało łomotanie.
Ewelina przestraszyła się i ucieszyła jednocześnie. Pomoc przyszła, kto inny by tak nie walił! Rzuciła się do drzwi, uderzając po drodze we wszystkie ostre kanty. Namacała zamek, otworzyła. W oczy uderzyło ostre światło latarki.
– Cześć – usłyszała męski głos z drugiej strony oślepiającej poświaty. Głos aż nazbyt znajomy.
To był tylko sąsiad. Typ spod ciemnej gwiazdy, Bartek, wieczny niedojda o mentalności nastolatka. Nie mogła go znieść. Czterdziestolatek zachowywał się jak piętnastolatek, któremu rodzice dali wreszcie wolną rękę. Mógł pół roku chodzić jak dziki człowiek, a potem ogolić się na irokeza i ufarbować włosy na jaskrawą zieleń. Potrafił zadrzeć z dzielnicowym, popełnić setki głupstw. Nigdzie nie pracował. I jakoś żył.
Dla niej, która poświęciła dzieciństwo i młodość na notatki i rysunki jelit, kości i czaszek, jego filozofia życiowa była obraźliwa. Tacy jak on nie powinni istnieć w normalnym społeczeństwie.
Chciała zatrzasnąć przed nim drzwi, ale Bartek bezceremonialnie wsunął nogę w szparę. Czyste chamstwo i naruszenie przestrzeni osobistej na granicy przestępstwa.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Zabierz tę nogę – warknęła ostro.
Bała się go, a ilekroć mieli jakikolwiek kontakt, instynktownie się odsuwała.
– No dobra – rzeczywiście cofnął nogę i jednocześnie opuścił latarkę. – Pomyślałem tylko, iż może potrzebujesz pomocy.
– Nie od ciebie.
– Czyli jednak potrzebujesz – przejrzał ją Bartek. – Masz zapas wody?
– Boże drogi, przecież w czajniku! A jak nie, to z kranu naleję! – wściekła się i ponownie spróbowała zatrzasnąć drzwi.
Bezczelny człowiek! Ale tym razem Bartek nie wsuwał nogi. Wsunął za to pięciolitrową butelkę wody. A potem poszedł do siebie. Do mieszkania za ścianą. Ścianą, która nie tłumiła jego pijackich wywodów, gitarowych popisów i żenujących eksperymentów z harmonijką ustną.
– Okropny gbur – mruknęła Ewelina.
Ale potem się zamyśliła. I wśliznęła do kuchni. Faktycznie – krany zawyły chórem pustych rur. Pięciolitrówka została na granicy między jej mieszkaniem a resztą świata.
A potem Bartek przyniósł paczkę baterii i latarkę. O czym ona, lekarz, zupełnie nie pomyślała. Przecież to ona powinna tu grać pierwszoplanową rolę, przynajmniej w obrębie klatki schodowej.
– Mam ochotę posłać cię do diabła – wyznała Ewelina, gdy Bartek wręczył jej naładowaną latarkę.
– Śmiało – wzruszył ramionami. – Powiedz tylko: jak twój ojciec?
– Co, razem piliście? Co cię to obchodzi?
– Nie piłem. Z nim. Jak się ma? – spytał wprost, stanowczo.
– Wylew… – wyrwało się Ewelinie. – Potrzebna karetka…
Bartek gwałtownie odwrócił się na piętach swoich zdartych klapek i zniknął za swoimi sfatygowanymi drzwiami. Ewelina została sama. Z umierającym ojcem. Z pięciolitrówką wody i latarką.
– To ch**Nieoczekiwanie okazało się, iż ten wieczny rozrabiaka Bartek, którego zawsze uważała za życiowego nieudacznika, był jedyną osobą, która w smokingu nieszczęścia potrafiła znaleźć drogę przez śnieżną zawieruchę – i to nie tylko tę za oknem.**

![Sprawdź jaką czekoladową przekąską jesteś? [QUIZ]](https://i.iplsc.com/-/000LTPW8YL2H9VMH-C461.jpg)











