Snieżna burza zamknęła wszystkie drogi i nie da się uciec.

polregion.pl 2 miesięcy temu

Zamieć była potworna. Drogi zasypane – ani przejść, ani przejechać. Drzwi klatki nie otworzysz – zasypane na trzy metry śniegiem, choćby odgarnąć się nie da. Miasto przecież nie na północy, budynki nie projektowane na takie wybryki natury. Jednym słowem – prawdziwa katastrofa, bez żartów.

I tej właśnie nocy umierał ojciec Eweliny.

Wylew. Ani karetki, ani ratowników – nikt nie przyjedzie. Tylko ona, młoda neurolog z dyplomem, i skromny zapas leków oraz narzędzi w domu.

Ojciec upadł w kuchni, stawiając czajnik na kuchence. Ewelina nie widziała, jak to się stało, ale diagnoza była oczywista – choćby student pierwszego roku by to rozpoznał. Dla niej sprawa była jasna: apopleksja, a poza szpitalem tato nie dożyje rana.

Dzwoniła do wszystkich, do kogo tylko mogła, choćby na policję. Odpowiedź wszędzie ta sama: *”Zgłoszenie przyjęte. jeżeli będzie możliwość, przyjedziemy.”*

Nikt nie przyjdzie, to było pewne. Ale sama by sobie nie wybaczyła, gdyby nie spróbowała wszystkiego. Ciężko ciągnęła ojca na łóżko, on tylko jęczał, sparaliżowany. Antykoagulanty odpadają – więc aspiryna, później prednizon dożylnie, przeciw obrzękowi mózgu. Ciśnienie zmierzone – niskie. Bisoprolol niepotrzebny.

Pozostało tylko czekać. Ewelina działała jak automat. Według procedur, podręczników. Bez emocji, tylko pustka w środku.

A potem, na dokładkę, zgasło światło. W mieszkaniu zrobiło się ciemno i jakoś ciasno. Jakby meble spuchły o połowę, powietrze zgęstniało do konsystencji syropu, a dźwięki stały się ostre i głośne. Ojciec oddychał. Chrapliwie, ale równo. Bez jęków – to już coś. A ona sama zdawała się wcale nie łapać powietrza.

– Żeby już było rano – wyszeptała. Tak tylko, by usłyszeć własny głos. By upewnić się, iż jeszcze żyje.

I w tej samej chwili w drzwi zagrzmiało łomotanie.

Ewelina przestraszyła się i ucieszyła jednocześnie. Pomoc przyszła, kto inny by tak nie walił! Rzuciła się do drzwi, uderzając po drodze we wszystkie ostre kanty. Namacała zamek, otworzyła. W oczy uderzyło ostre światło latarki.

– Cześć – usłyszała męski głos z drugiej strony oślepiającej poświaty. Głos aż nazbyt znajomy.

To był tylko sąsiad. Typ spod ciemnej gwiazdy, Bartek, wieczny niedojda o mentalności nastolatka. Nie mogła go znieść. Czterdziestolatek zachowywał się jak piętnastolatek, któremu rodzice dali wreszcie wolną rękę. Mógł pół roku chodzić jak dziki człowiek, a potem ogolić się na irokeza i ufarbować włosy na jaskrawą zieleń. Potrafił zadrzeć z dzielnicowym, popełnić setki głupstw. Nigdzie nie pracował. I jakoś żył.

Dla niej, która poświęciła dzieciństwo i młodość na notatki i rysunki jelit, kości i czaszek, jego filozofia życiowa była obraźliwa. Tacy jak on nie powinni istnieć w normalnym społeczeństwie.

Chciała zatrzasnąć przed nim drzwi, ale Bartek bezceremonialnie wsunął nogę w szparę. Czyste chamstwo i naruszenie przestrzeni osobistej na granicy przestępstwa.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Zabierz tę nogę – warknęła ostro.

Bała się go, a ilekroć mieli jakikolwiek kontakt, instynktownie się odsuwała.

– No dobra – rzeczywiście cofnął nogę i jednocześnie opuścił latarkę. – Pomyślałem tylko, iż może potrzebujesz pomocy.

– Nie od ciebie.

– Czyli jednak potrzebujesz – przejrzał ją Bartek. – Masz zapas wody?

– Boże drogi, przecież w czajniku! A jak nie, to z kranu naleję! – wściekła się i ponownie spróbowała zatrzasnąć drzwi.

Bezczelny człowiek! Ale tym razem Bartek nie wsuwał nogi. Wsunął za to pięciolitrową butelkę wody. A potem poszedł do siebie. Do mieszkania za ścianą. Ścianą, która nie tłumiła jego pijackich wywodów, gitarowych popisów i żenujących eksperymentów z harmonijką ustną.

– Okropny gbur – mruknęła Ewelina.

Ale potem się zamyśliła. I wśliznęła do kuchni. Faktycznie – krany zawyły chórem pustych rur. Pięciolitrówka została na granicy między jej mieszkaniem a resztą świata.

A potem Bartek przyniósł paczkę baterii i latarkę. O czym ona, lekarz, zupełnie nie pomyślała. Przecież to ona powinna tu grać pierwszoplanową rolę, przynajmniej w obrębie klatki schodowej.

– Mam ochotę posłać cię do diabła – wyznała Ewelina, gdy Bartek wręczył jej naładowaną latarkę.

– Śmiało – wzruszył ramionami. – Powiedz tylko: jak twój ojciec?

– Co, razem piliście? Co cię to obchodzi?

– Nie piłem. Z nim. Jak się ma? – spytał wprost, stanowczo.

– Wylew… – wyrwało się Ewelinie. – Potrzebna karetka…

Bartek gwałtownie odwrócił się na piętach swoich zdartych klapek i zniknął za swoimi sfatygowanymi drzwiami. Ewelina została sama. Z umierającym ojcem. Z pięciolitrówką wody i latarką.

– To ch**Nieoczekiwanie okazało się, iż ten wieczny rozrabiaka Bartek, którego zawsze uważała za życiowego nieudacznika, był jedyną osobą, która w smokingu nieszczęścia potrafiła znaleźć drogę przez śnieżną zawieruchę – i to nie tylko tę za oknem.**

Idź do oryginalnego materiału