Myślałam, iż mąż mnie zdradza… Dopóki nie poszłam za nim i nie odkryłam, iż prowadzi podwójne życie.
Pierwsze pięć lat z Jakubem było jak kadry z idealnego rodzinnego spotu reklamowego. Byliśmy partnerami we wszystkim: dzieliliśmy się marzeniami, wspieraliśmy się nawzajem, przechodziliśmy przez euforii i trwogi. Wydawał mi się najuczciwszym, najbardziej godnym zaufania człowiekiem na świecie. A potem… coś się zmieniło.
Coraz częściej zostawał w pracy. Telefon niemal nie wypuszczał z rąk, często wyciszał go i kładł ekranem w dół. Na początku starałam się nie doszukiwać podstępu. Pewnie deadline’y, projekty, zwykłe zmęczenie. Ale niepokój rósł, a z nim — podejrzenia.
Pewnego wieczoru, gdy znów wrócił późno, usłyszałam, jak rozmawia w przedpokoju. Mówił cicho, ale wyraźnie:
— Dobranoc, kochanie. Do jutra…
Zamarłam. Tak nie mówi się do kolegi ani przyjaciela. „Kochanie”? Do jutra? Czułam, jak ziemia osuwa mi się spod nóg. Czyżby zdrada? Myśli wirowały. Nie chciałam w to wierzyć, ale nie umiałam też odpuścić.
Zaczęłam go obserwować. Próbowałam zajrzeć w jego wiadomości, śledziłam trasy, przeglądałam historię przeglądarki. Nic. Żadnego śladu. Ale wewnętrzny głos nie milknął.
Aż nadszedł dzień, który zmienił wszystko.
W sobotni poranek oznajmił, iż musi jechać na „ważne spotkanie”. Z niczego — w weekend. Nigdy wcześniej nie pracował w wolne dni. Skinęłam głową, ale w środku gotowałam się. Powiedziałam, iż jadę do sklepu, ale ledwo wyjechał, ruszyłam za nim.
Jechał prawie godzinę, coraz głębiej w nieznane dzielnice. Dygotałam, dłonie trzęsły mi się na kierownicy, ale nie umiałam się zatrzymać. Musiałam wiedzieć.
Zatrzymał się przed niskim, zniszczonym budynkiem. Stary kościół, odpadający tynk, zaniedbany ogród. Zaparkowałam w cieniu i patrzyłam. Jakub wysiadł i, nie oglądając się, wszedł do środka.
Minęło dwadzieścia minut. Ledwo oddychałam. Nagle w drzwiach pojawił się mężczyzna w czarnej koszuli z białym kołnierzykiem — ksiądz. Przywitali się serdecznie, uścisnęli, zamienili kilka słów. A potem Jakub zniknął za jego plecami.
Nie wierzyłam własnym oczom. Co on tam robi? Dlaczego mi o tym nie mówił? Nigdy nie wspominał o wierze. Ani słowa o religii.
Minuty wlokły się w nieskończoność. Siedziałam w aucie, ściskając kierownicę, nie odrywając wzroku od drzwi. Wreszcie wyszedł. Ten sam, w zwykłym ubraniu. Ale… coś w nim było inaczej. Wzrok łagodniejszy, w ruchach jakaś wewnętrzna lekkość.
Rozejrzał się, a ja skuliłam się, przerażona. Serce waliło mi w skroniach. Odjechał. Znów pojechałam za nim — do domu.
Gdy otworzył drzwi, już stałam w przedpokoju.
— Cześć — powiedział, patrząc na mnie zdumiony. — Zapomniałaś czegoś?
Skrzyżowałam ramiona i, starając się mówić spokojnie, wyrzuciłam z siebie:
— Śledziłam cię. Dzisiaj. Widziałam, jak wchodziłeś do kościoła.
Zastygł. Oczy pociemniały, ramiona spięły się. Czekałam, iż zacznie się tłumaczyć, iż skłamie, iż ucieknie w zaprzeczenie. Ale zamiast tego zrobił krok do przodu.
— Przepraszam. Powinienem był ci powiedzieć. Nie wiedziałem, jak.
— Co to było, Jakub? — głos zdradliwie mi drżał. — Ty… jesteś księdzem?
Skinął głową.
— Uczyłem się w tajemnicy. Od lat. Zdawałem egzaminy, przygotowywałem się. Zawsze czułem, iż to moje powołanie. Ale bałem się, iż mnie nie zrozumiesz. Żyłem więc… w dwóch światach.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. To nie była zdrada. Nie było innej kobiety. Było za to drugie życie. Całe życie, przede mną ukryte.
— Dlaczego milczałeś?
— Bo bałem się cię stracić. Że jeżeli się dowiesz, odejdziesz. Że nie zaakceptujesz tego wyboru. A on stał się częścią mnie. Nie od razu, ale stał się.
Milczeliśmy. Patrzyłam na człowieka, którego kochałam, i jakbym pierwszy raz widziała go naprawdę.
— przez cały czas chcesz być ze mną? — szepnęłam ledwo słyszalnie.
— Bardziej niż cokolwiek. Ale nie mogę już ukrywać prawdy. Nie chcę kłamać. To moja istota, Zosiu.
Nie odpowiedziałam. Podeszłam i objęłam go. Płakałam, nie mogąc powstrzymać burzy, która rozsadzała mnie od środka. I może właśnie wtedy zrozumiałam: on nie zdradził. Szukał siebie. I znalazł. A ja… muszę zdecydować, czy potrafię być przy nim — tym prawdziwym.