„Skoro to nie moje mieszkanie, to nic nie będę robić!” – te słowa synowej sprawiły, iż przemyślałam wszystko.
Kiedyś poważnie rozważałam przepisanie jednego z moich mieszkań na syna. Myślałam sobie: niech mają swoje lokum, zaczną nowe życie, nie będą marnować pieniędzy na wynajem. Ale po tym, co usłyszałam od jego żony, sama myśl o tym sprawia, iż czuję odrazę. Niech sami oszczędzają, a mieszkanie zostanie moje. A jeżeli się rozwiodą… odetchnę z ulgą. Bo nie tylko nie pochwalam wyboru syna – boję się go. Jego żona, Kinga, to kompletne rozczarowanie.
Jej rodzina jest zwyczajna, bez żadnych „wysokich lotów” czy wpływów, ale ona zachowuje się, jakby wychowała się w pałacu ze służbą. Rodzice spokojni, opanowani, zwykli ludzie – w przeciwieństwie do córki, która udaje księżniczkę. Wykształcenie średnie, pracuje jako menedżerka, zarabia przeciętnie. Ale z pieniędzmi obchodzi się fatalnie – wydaje wszystko w kilka dni, a potem żebrze u mojego syna. Ciągle. Bez skrupułów.
Gdy po ślubie wylądowali na bruku, z dobroci serca przygarnęłam ich do siebie, dopóki nie zwolniło się drugie mieszkanie, gdzie mieszkali lokatorzy. Mogłam odmówić, ale zrobiłam to dla syna. I prawie natychmiast pożałowałam. Ledwie Kinga przekroczyła próg, na jej twarzy zastygł wyraz obrzydzenia. Oglądała się, jakby weszła do lepiącej się rudery. Choć u mnie remont świeży, zawsze porządek, czysto.
„Mam spać na tej kanapie? Twoja mama nie mogła odstąpić łóżka?” – rzuciła synowi.
Więc kanapa nie dość dobra? A w wynajmowanym mieszkaniu jakoś spała i narzekać nie śmiała. Mój syn, zawsze pewny siebie, twardy charakter – przy niej zmienił się w szmaciarza. Gotów na wszystko, znosi, ugina się. Nie poznaję go. Co ona z nim zrobiła – nie pojmuję.
Miesiące pod jednym dachem były dla mnie próbą. Po pracy zamykałam się w swoim pokoju, byle tylko nie widzieć jej twarzy wykrzywionej pogardą. Nie rozmawialiśmy – i dobrze.
Gdy w końcu wyprowadzili się do drugiego mieszkania, odetchnęłam. Wtedy syn zaczął szukać: „Mamo, a jakie masz plany co do tego mieszkania? Może przepiszesz je na mnie?”. Od razu wiedziałam, skąd wiatr wieje. To nie jego pomysł – to Kinga mu podpowiedziała. Odpowiedziałam stanowczo:
„Mieszkanie zostanie na moje nazwisko. To zabezpieczenie na starość, żebym nie wisiała ci na karku. Wy tymczasem możecie tam mieszkać i odkładać na własne. Poza tym stare, ciasne – nie dla młodej rodziny.”
Syn jakby zrozumiał. Temat się nie powtórzył, widywaliśmy się rzadziej. Każde swoje życie. Nie wtrącałam się.
Ale niedawno syn zaprosił nas z mężem na swoje urodziny. Świętowali u siebie. Weszłam do mieszkania – i zamarłam. Tyle brudu dawno nie widziałam. Kuchenka w tłustych zaciekach, jakby nigdy nie była myta. Podłogi lepkie, kurz wszędzie, kartony po przeprowadce wciąż nie rozpakowane. Chaos, bałagan aż w oczy kole. choćby goście zauważyli.
Matka Kingi, moja swacha, zapytała cicho:
„Kinga, dlaczego u was tak brudno?”
Odpowiedź dokończyła mnie:
„A co ja mam? To nie moje mieszkanie! W cudzych ścianach sprzątać nie zamierzam.”
Swacha choćby nie znalazła słów.
„Przecież w wynajmowanym sprzątałaś!” – odezwała się jej matka.
Syn stał obok. Po jego twarzy widziałam – sam ma dość. Wyrosł w cW głębi serca wiem, iż to tylko kwestia czasu, nim wreszcie się otrząśnie i uwolni od niej na zawsze.