Altiplano to dosłownie płaskowyż –
jak na nazwę geograficzną mało to kreatywne, ale przynajmniej nie
jest wynikiem nieporozumienia, jak chociażby Stambuł czy Jukatan.
Poza tym wspaniale określa to czym Altiplano jest. Wielką równiną
położoną na wysokości około 3800 metrów nad poziomem morza. Ot,
taki południowoamerykański Tybet, tylko zamiast prześladowanych
przez Chińczyków lamów są lamy. I inne wielbłądowate.
|
Altiplano |
A
zamiast Lhasy tajemnicze ruiny Tiwanaku, wraz z pobliskim Puma Punku, mekką Teoretyków Starożytnej
Astronautyki.
|
Tiwanaku - Brama Słońca
|
Ale nie o tym. Tym
razem wylądowaliśmy od razu w La Paz, pomijając równie tajemnicze
co Tiwanaku Jezioro Titicaca, mające być przecież gniazdem, skąd
wypełzli w czasach legendarnych Inkowie. Dziś to miejsce
turystyczne i jedyny akwen na którym operuje boliwijska marynarka
(zresztą przecież wiecie dlaczego). W samym zaś La Paz, mieście
smogu, byłem kilka lat temu, w czasach przed paniką
koronawirusową
gdy rządził Boliwią Evo Morales. Po obaleniu owego – dyskusyjne
to – dyktatora dla mnie, jako przyjezdnego, kilka się zmieniło.
Ot, w urzędach nie wisiały już jego portrety, a na bazarach – choć
to tylko moje odczucie – było jakby więcej pustych straganów.
Byłbym zapomniał: nad uliczkami Targu Wiedźm zawieszono też
parasole. Wbrew pozorom nie jest to tylko głupi pomysł mający
przyciągać nierozgarniętych turystów z państw ginącego (albo
gnijącego) Zachodu – parasole dają wszak, zgodnie z nazwą, cień.
A Słońce na tych wysokościach nie jest przyjacielem skóry
Gringos.
|
Turystyczne La Paz
|
Z La Paz ruszyliśmy autobusem poprzez Altiplano. Celem
miał być niesamowity Salar de Uyuni, olbrzymie solnisko będące –
tak jak Titicaca – pozostałością gigantycznego śródlądowego
morza rozciągającego się w miejscu dzisiejszego płaskowyżu. Tak,
wiem – na blogu o tej magicznej krainie było, ale tym razem trwała
pora sucha – znaczy, można było dotrzeć do miejsc ówcześnie
dla mnie niedostępnych.
|
Salar pod wodą
|
Takich jak Isla Incahuasi. Znaczy –
wyspa lądowa, jesteśmy na wysokości 3800 metrów w środku Andów. Jest to zdaje się wulkaniczny wysad (tu mogę się
mylić, ale dookoła tyle tych wulkanów, iż nikt nie zauważy na
pewno) pokryty skamieniałymi koralowcami (wszak było tu morze).
Całość porośnięta jest wiekowymi kaktusami – i ogólnie tworzy
dość zamknięty ekosystem – wszak dookoła na wiele kilometrów
pozbawiona życia słona równina. W porze deszczowej, kiedy solnisko
zamienia się w także pozbawione życia słone jezioro Isla Incahuasi
(czyli Wyspa Domu Inki) staje się – i tylko wtedy – prawdziwym
ostrowiem.
|
Isla Incahuasi
|
Co zaś się tyczy wulkanów – udało się też
dotrzeć do podnóży jednego z nich. Jako, iż był on nieaktywny
dużo większą euforia sprawiły mi stada czerwonaków żerujących
na granicy solniska.
|
Tunupa - wielobarwny wulkan na granicy Salar de Uyuni
|
|
zerujące flamingi
|
Nową atrakcją Salaru są też liczne solne
rzeźby: schody do nieba, piramidy, trony i inne takie. Miejscowi
coraz bardziej umieją w turystykę masową.
|
Solne rzeźby
|
Warto było,
zaprawdę, po raz drugi odwiedzić to miejsce, zwłaszcza jeśli
okaże się, iż bogate złoża litu zalegające pod Salar de Uyuni
jednak zaczną być wydobywane. Będzie to oznaczało likwidację
tego cudu przyrody, oraz otwarcie nowego rozdziału w górniczej
historii Boliwii.
A jest to historia dość bogata – żeby
wspomnieć tylko o Potosi, także przeze mnie po raz drugi
odwiedzonym. Wszak te najbogatsze znane w dziejach złoża srebra
oddziaływały na historię całego Świata, także Europy.
|
Cerro Rico
|
Ale o
Potosi pisać nie będę – bo już na blogu było o mojej
wizycie w kopalniach Cerro Rico. Pod ziemię teraz zszedłem w
Oruro.
|
Kopalnia w Oruro
|
To jedno z wielu górniczych miast na Altiplano – znane
z olbrzymiego posągu Maryi górującej nad okolicą i rzeźbą
gigantycznego kasku górniczego. Oruro jest też, choć może to
odległa analogia, Rio de Janeiro Boliwii. Nie chodzi o to, iż ma
latarnię morską (a ma – w środku Andów); odbywa się tutaj
najsłynniejszy w kraju karnawał. Podryguje on raczej w rytmie
cumbii i disco andino niż samby, ale maski, w których harcują
uczestnicy doceniło także UNESCO. Mnie jakoś nie porywają, ale o
gustach się nie dyskutuje.
|
Olbrzymia figura Matki Boskiej górująca nad Oruro i rzeźby plag kiedyś miasto nękających
|
|
Gigantyczny kask
|
|
Maska karnawałowa z Oruro
|
Jeżeli W. Sz. Czytelnik pamięta
jakie powody podawałem by odwiedzić Uyuni na pewno ucieszy się, że
nie tylko tam można natknąć się na cmentarzysko pociągów.
|
Cmentarzysko pociągów w Uyuni
|
W
niedalekim Pulacayo też znajdują się dawne lokomotywy (i wagony) i
to w dużo lepszym stanie. Turyści jednak rzadko tam trafiają.
|
Pociągi w Pulacayo
|
Nam
się udało – spotkaliśmy seniorę Constancję, która swoim
niewielkim samochodzikiem zawiozła nas do tego na poły opuszczonego
miasta. Jako, iż oprócz niewielkiej Indianki w tradycyjnym stroju
weszło do auta także czterech, w większości postawnych, Gringos
podróż trwała i trwała. Daleko nie było, za to bardzo pod
górkę.
|
Pulacayo - kopalnia
|
Pulacayo kiedyś miało czynną kopalnię (podobno
czasem jeszcze się coś tam na dole dzieje, i można spróbować do
niej wejść) – dziś zaś to adekwatnie miasto-widmo, wielka
gratka dla fanów urbexu. Spacerując po opuszczonych ulicach (i
ciężko dysząc, około 4000 metrów wysokości, zabudowania leżą
na andyjskim zboczu) miasteczko bardzo przypominało mi kolonię
trędowatych na greckiej Spinalondze (można sobie porównać, wpis tutaj). Tu jednak niska średnia długość życia spowodowana była
raczej trudnymi warunkami i zanieczyszczeniem, a nie zarazkami. Nie
ma też Pulacayo ruin weneckiej twierdzy.
|
Zakamarki opuszczonego miasta
|
|
Pulacayo |
|
Cmentarz górujący nad miastem
|
|
Wenecka twierdza na Spinalondze
|
Wiecie, tak naprawdę
wpis chciałem zrobić tylko po to, żeby powiedzieć, iż jak
jechaliśmy z La Paz do Oruro to przez pół drogi towarzyszyły nam
tornada. Wspaniały widok. A wyszło, jak wyszło.
|
Tornado na Altiplano
|