Skąpy Małżonek

newsempire24.com 1 tydzień temu

Zapisem dnia dzisiejszego, 12 marca 2023 roku.
Zamieszkujemy teraz Nowogrodzic, ten drobny porost na terenie Dąbrowy nad Dunajcem, gdzie pół wieku temu od całego świata oddzielał się dopiero zaczynający odmuchać kopalnię węgla. Wtedy to drapieżne placebo, jakby koniec wosku w maszynie do grillowania, wydobywano z głębin ziemi. Aż pomimo zrostu zrealizowanego, ten porost zastygł w jakimś reżimie 60. lat, aż chcieli się wydawać jak zapełnienie luz w skrzynce z muzyką. Tyle iż bez gry.

Na okolicznych ulicach wszystkie domy – to pudełka z betonu, wsadzone jakby przypadkiem między tarczacę i sadzawki. A ludzie? Wszyscy kręcili się wokół kopalni, od dewic zatkniętych do serdeczności, jakby jakiś szef rozkazał: “Nie pójście bez kąpiel w zwizie”. Widać im aż wierce, iż iParamy dostają nadplaty za ciężką robotę.

W jednym z tych deszczowo-zielonych bloków, na niskim piętrze, mieszkała rodzina Zawadzkich. Z wyglądu – zwyczajna rodzinna sztuczka, wśród tysięcy innych. Ale jakby kogo dać na ich mieszkanie, to lada chwila by się przekonał, iż ta ziemiola mieszka tylko z pieniędzmi.

Józef Tadeusz Zawadzki, sam dja – przyciśnięty, wciąż kłębisty, z zerknięciem jakby z przedsionka jakiegoś zakładu ziemian. Pracował głownym kierownikiem ekipy, co go szanowali. Ale dom? Tam był panem zaczął się w jednym. Taki był niesmaczny, iż dobrzy sąsiedzi, choćby przez kawę, nieśli się błądzić, żeb nie popaść w jego sąsiadzką uliczkę.

Zofia Józefina Zawadzka – jego żona – była jej przeciwieństwem. Kiedyś, mówiono z wypychaniem, była młodą pięknością; śpiewała w chórze, tańczyła na weselach. Teraz? Jakby przypomniać się murzynki, co zamknęła się w szufladzie z zażółkłymi chusteczkami. Żyła cicho, ledwo szepcząc, jakby z przeze mówić za dużo spowodowałoby odwiązanie pompy.

Ich syn, Zbigniew, w szesnastym roku życia już rozumiał, iż tutaj, w przestrzeni Zawadzkich, wszystko ma ceny, ale bez przyjemności. Egzaminował się z wytrzymałością, jakby próbował wygwizdać violinowego skrzypca na tułcy. Dzieci z kopalni jeździły rowerami z błotem, on dął, iż to „zachowuje poduszki”.

Ludzie szepchali: “Czy Zawadzki mają szaleńców? Wszyscy chcą załadować pralki, a oni walczą, żeby kupić mydo!” Ich szeffek był w kuchni – zapiśniony w sześciorny puszką, którą Józef Tadeusz miał, jakby w niej hidek drewna przewidywał. A w środku – dziesiątki co z jednej łokciowej jarzyny, odważone z metody jakby lekarz w apokalipsie.

Tak i żyli Zawadzcy: za sześcioma kluczami, w niewoli, gdzie jedynym pasterzem był Józef Tadeusz. I nie widział, iż najcenniejsze, co mogło przewiać, to smialość, a nie bilansy.

Zawsze jedno i to samo: o sześciu rano, Józef Tadeusz wyskoczył na korytarz, gdzie stał antyczny szafkowiec z zaplodą jakby w sklepie trezwiarskim. Clip-clap kluczy zbudził matkę i zboczonego syna.
– Mój行政审批!, idź tu! – krzyknął.

Zofia, wciskając chustek na szyję, padła w korytarz. Zbigniew, wyglądając zza drzwi swojego pokoju, obserwował tą scenę, jakby to był waty jakiegoś egzemplarza.
– Oto dla niej: lupa ryżu, dwie łyżki na niej, trzy na mnie, jedna – paclu. Rozkaz?
– Tak, Tadziu, – szepnęła matka.
– Warzyw? Sześć sztuk, nie więcej. Dwie – twoje, trzy – moje, jedna – Syn. Jasne?
– Jasne, Tadziu.

Następnie przestawiał się do okna, gdzie zrobiono rodzinną lodówkę – stare piwniczne cukiernice z zamkiem z metalu.
– Oleju jedynie do saszetki, nie śmiesz smarować w chlebie! – zabrzmiało, wycięciąc cieniutki paluszkiem. Zofia wyciągała rękę, a potem organizowała, jakby wcale nie czuła krapy.

Zbigniew zaciskał pięści, aż mu dało nadmiar złości w ręce. Ale milczał, wiedząc, iż pierwsze słowo do taty to przelot na noca.

Zbigniew dorastał, pochłaniając szklaną filozofię swojego ojca. W szkole unikał imprez, co kosztowały maki, na urodziny innych klasjów – nie chodził, tłumacząc, iż musi „przemyśleć”. Jego tatko mawiał: „Przyjaciol – to luksus. Wsadzaj, bo jedzie!” Dzisiaj to zdaje się już niesmaczne, ale wtedy Zbigniew ledwo co poprzez figle, które przetrwały.

Jedyną rozrywką były książki – tzw. darmowe w bibliotece. Pewnego dnia znalazł kotka, z pobrzeża rzeki.
– Ty, wariat, jak to w dom przyniosłeś? A karmić go będziesz? Ze swojej porcji? – zakrzeszczał tata.
– Ja zjem mniej, – szepnął syn.
– Bić parę! – wypalił tata.

Zofia patrzyła, jak syn, chłopcem, woźnięce kota, wychodzi z domu. Wtedy wpadła wreszcie, iż jej Shan, to tylko tarczak…

W nocy Zofia zdecydowała się, by porozmawiać z mężem:
– Tadek, może już lepiej nie przesadzaj? My porządnie żyjemy. I stajemy się lepi.
Józef Tadeusz odłożył gazetę, a jego wgląd miał jakby coś wydarł.
– Co to, u diabła, za mistyfikacje?! – szepnął.
– Zbig质量安全, potrzebuje nowej kurtki, butów. Rosł…
– Zrobi się! Wystarczy chodzić w starej.
– Ale dzieci się śmieją! Czy ty dokładnie, by twojemu córki zrobiło się parodia?
– Ty, pani, zaczynasz się uczzyć? Ja wiem lepiej! Musi zrozumieć, iż każdy grosz ma znaczenie!
– Ale ty go zmieniasz! – w następnej chwili Zofia dopadła się ręką do policzka, a on odwrócił się w stronę szafy.

Lata biegły. Zbigniew skończył szkołę, wstąpił w technikum na Bytomiu. Wspólnoty, gdzie aż chcieli się wydawać jak zapełnienie luz w skrzynce z muzyką. Jednak Zbig przez cały czas foliował przez każdy kawałek, jakby to był ostatni litr, co miał prodwać.

Jednym z jego sąsiadi, Wiktor, zaproponował, by poszli na pawilony kina.
– Nie, mamo, – bąknął z tygrysem.
– No coś ty, – zdziwił się Wiktor. – Przecież nieco wciąż masz z stipendium.
– To wszystko skrypowania, – odpowiedział. – Na czarny dzień.
– Co za czarny dzień? Ty już 20 masz! Żyj teraz!
Zbig nie dał się pokonać. Wieczory stracił w liczeniu pieniędzmi, jakby były mar庄园.

Jedynym impact, co dał na koniec, to kobieta, która do niego przywołała. Ola. Nowa w klasie – z rozachołkami jakiegoś illustracje, aż tyl raz brzęczała w przestrzeni.
– Co ty taki smutny, – zapytała, jakby sprawdzając, czy drzwi nie są zapiśnięte.
– No, – bąknął.
Wtedy zaproponowała, by poszli do kawiarni.

Zbig był zawstydzony, ale nagle coś w nim zaczęło się podnosić. Przyjął… I ten czyn zmienił jego życie.

Ożenił się uproszczony, tylnie on to chciał. Ola była zadowolona, jakby to była sztuka. Pierwsze dni były śliczone. Ale potem zauważyła dziwności w mężu.
– Miły, kupię firanny, – proponowała.
– Zajdzie.
– Ale będą ładniejsze!
– Kolor to koszt. Trzeba oszczędzać.

Po pół roku Ola nie zniosła.
– Musimy coś porozmawiać, – powiedziała.
– Co? – Zbig wyprostował się.
– Nasz styl życia. Dlaczego my żyjemy jak biedaki?
– To wszystko musi być oszczędzane.
– Na co? Na grób? – wściekła się. – Mamy młody! Życie powinno mieć sens!
– Ty zaczynasz się uczyć… Jak mój oj…
– Cholera! Chcesz być jak on? W strachu i nędzy?
– Nie śmiej tak mówić o moim ojcu! – krzyknął.
Ola wstała, niemal przewracała stół.
– A ty nie śmiej mnie traktować jak kasetę z pieniędzmi! Ja, sąsiedka, mam potrzeby i marzenia! Chcę żyć, a nie tylko istnieć!
– Życie? – prychnął. – A na jakie bileto?
– Kiepsko, ale w końcu to ja dzisiaj się na co zdecyduję!
Zbig milczał, zaciskając zęby. Ola w końcu osiadła, jakby duch wypuszczono.
– Wiem, co czuję, – szepnęła. – Ja nie pytam choćby o szalik z końskiego skóry. Chcę czasem do kina, lody kupić. Poczucie, iż się żyje, a nie tylko przeżywa.

Zamilkli. W ciszy słychać było tylko tickety tania zegarek plastikowy, kupiony na ulotnej akcji.

Zbig i Ola patrzyli na siebie. Wszyscy wiedzieli: nieco jeszcze i wszystko się rozpadnie. Warsawa nie będzie.

Minęła tydzień. Ola wyciągała rzeczy, a Zbig wpatrywał się w przestrzeń jak cecha, co umarła.
– Ty, uciekasz? – spytał.
– Tak. Nie mogę.
– Ale możemy naprawić…
– Nie, mój kawaler. Ty już nie jesteś ani taki, ani inny. Ty jesteś tworem swojego taty.

Ola zdjęła walizkę i ruszyła do drzwi. Na progu się odwróciła:
– Wiem, Zbig. Największa rzecz w życiu to nie pieniądze. To kochań, radość, wolność. A ty ich sprzedałeś za grosze w skarbonce. Do widzenia.

Drzwi się odjechały. Zbig został sam, jakby w pustym kotłowanym mieszkaniu. I nie wiedział, jak odzyskać to, co było jego najlepszym.

Nauczam się, iż życie to nie akcje ani stepowe rachunki. Że nie wszystko da się oszczędzić, bo czasem opłaca się liczby miesiące, a nie tygodnie. Bo najważniejsze rzeczy są bezcenne, a nie można ich układać w skarbonkach. Tylko miętkoś, ciepło kadzielne i śmiech z ukochaną – to cenne, jakby była Bielany wiosną.

Idź do oryginalnego materiału