— Nie waż się dotykać mojej lalki! — pisnęła Zofia, wyrywając z rąk starszej siostry porcelanową piękność o złocistych puklach. — Mamo! Jadzia znów bierze moje zabawki!
— Daj spokój, sknero! — odcięła się ośmioletnia Jadwiga, ale lalkę i tak wypuściła. — Wielka mi księżniczka się znalazła!
— Dziewczynki, toż to krzyki od samego rana! — Halina Nowak wyszła z kuchni, wycierając ręce w fartuch. — Jadziu, daj siostrze święty spokój. Sama masz pełno zabawek.
— U mnie same stare, a u niej nowe! — oburzyła się Jadwiga. — To niesprawiedliwe!
— Bo ja jestem młodsza — z zadowoleniem oznajmiła Zofia, przyciskając lalkę do piersi. — Mama sama tak mówiła.
Jadwiga zacięła zęby i milczała. Tak, mama rzeczywiście tak mówiła. I babcia też. I ciocia Hela. Wszyscy dookoła powtarzali: „Zosieńka jest mała, trzeba jej ustąpić”, „Zosieńka chorowita, trzeba ją oszczędzać”, „Zosieńka taka śliczna dziewczynka”.
A Jadwiga? Jadwiga duża, Jadwiga silna, Jadwiga musi rozumieć. Zawsze musi rozumieć i ustępować.
— Chodź na śniadanie — zmęczonym tonem rzekła matka. — I wołaj siostrę.
W szkole Jadwiga starała się zapomnieć o domowych przykrościach, ale choćby tam ścigał ją cień młodszej siostry. Nauczycielka pani Maria często pytała, co u Zosieńki, czy nie chora, kiedy pójdzie do pierwszej klasy.
— A ty, Jadziu, pomagasz siostrzyczce przygotować się do szkoły? — zapytała raz po lekcji.
— Pomagam — skłamała Jadwiga.
W rzeczywistości nie znosiła tych lekcji. Zofia grymasiła, nie chciała uczyć się liter, narzekała, iż jest zmęczona. A mama za każdym razem mówiła: „Czego się do niej czepiasz? Widzisz, iż dziecko zmęczone”.
— Zocha, litera „A” tak się nie pisze! — złościła się Jadwiga, ścierając krzywo narysowany zawijas. — Patrz, jak się to robi!
— Nie chcę! — biadoliła siostra. — Rę Ręka mnie boli!
— Nic ci nie boli! Po prostu jesteś leniwa!
— Mamo! Jadzia mnie przezywa! — wrzeszczała natychmiast Zofia.
I mama, rzecz jasna, beształa Jadwigę. Zawsze Jadwigę.
Gdy Zofia poszła do szkoły, Jadwiga liczyła, iż siostra wreszcie zrozumie, jak to jest — uczyć się, starać, dostawać dwóje i tróje. Ale gdzie tam. Zofia uczyła się lekko, zbierała same szóstki, a nauczyciele ją ubóstwiali.
— Jakaż twoja siostra zdolna! — zachwycała się wychowawczyni Jadwigi. — Prawdziwa prymuska rośnie. Tobie przydałoby się u niej poduczyć, jak się powinno pracować.
Jadwiga milczała, zaciskając pięści. Cóż tu powiedzieć? Że Zofia nie jest zdolna, tylko ma szczęście? Że wszystko dostaje lekko, bez wysiłku? Podczas gdy Jadwiga musi wkuwać do nocy, żeby zdobyć chociaż czwórkę.
W domu też nie było spokoju. Zofia wyrastała na prawdziwą piękność — jasnowłosą, niebieskooką, o delikatnej cerze. Sąsiadki padały w zachwycie: „Ojej, jaka laleczka! Prawdziwy aniołek!”
A Jadwiga? Jadwiga była zwyczajna. Nie piękność, nie brzydula — najzwyklejsza dziewczyna o kasztanowych włosach i szarych oczach. Takich — miliony.
— Nasza Zosieńka będzie aktorką — marzyła mama, czesząc córce włosy. — Albo modelką. Z taką urodą grzech nie skorzystać.
Jadwiga udawała, iż nie słyszy, ale każde słowo raniło jak nóż. Więc ona to… „grzech nie skorzystać”? Więc z niej nic nie będzie?
— A ja będę lekarzem — cicho rzekła pewnego razu.
— Lekarzem? — zdziwiła się mama. — Hm, jeżeli się uda. Trzeba się przecież dobrze uczyć.
„Jeśli się uda”. Nie „na pewno zostaniesz” czy „dasz radę”, tylko „jeśli się uda”. Jakby mama w ogóle w nią nie wierzyła.
Zofia tymczasem rosła i piękniała. W liceum już kręciły się za nią chłopcy. Kokietowała, strzelała oczami, dostawała prezenty i kwiaty. Jadwiga obserwowała to z goryczą i zawiścią.
— Patrz, jakie kolczyki dał mi Andrzej! — szczebiotała Zofia, kręcąc się przed lustrem. — Mówił, iż pasują do koloru oczu!
— Ładne — syknęła Jadwiga przez zęby.
A przecie
I ta ostatnia chwila, gdy mała Ola przytuliła się do nich obu, wydała się początkiem czegoś nowego i pięknego, jak odnowiona więź między siostrami, która przetrwa już wszystkie burze.