SERCE ZNOWU BIJE
Justyna urodziła swoją Zosię nie wiadomo od kogo. Jak to mówią, „poślizgnęła się” przed ślubem.
Tak, owszem – starał się o nią pewien przystojniak. Ożenku jednak nie proponował. Za to był olśniewająco urodziwy i uprzejmy.
Justyna prowadziła go pod rękę z dumnie uniesioną głową, mijając „słoneczniki” – staruszki przysiadające na ławce pod blokiem. Te emerytki zawsze (jak słoneczniki za słońcem) obracały głowy za każdym przechodniem.
Młody człowiek nigdzie nie pracował. Wolał fruwać przez życie jak motylek. Justyna karmiła go, poiła, układała do snu przy sobie. Była gotowa rozłożyć się pod jego stopami jak barwny dywanik.
Ale pewnego pięknego dnia adorator oświadczył, iż z Justyną jest mu okropnie nudno, iż nie docenia go jako mężczyzny. A w ogóle, mogłaby go choć raz zabrać nad morze, jeżeli go kocha…
Justyna wypłakała cały tydzień. Potem podarła zdjęcia „niedokochanego” i spaliła. Przez miesiąc cierpiała w samotności. Aż poznała Marka.
…Pewnego ranka Justyna spieszyła się do pracy. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę na przystanku. Nagle zatrzymała się obok niej taksówka. Kierowca otworzył drzwi i zaproponował podwiezienie. Justyna, bez wahania, wsiadła.
W drodze kierowca zagaił rozmowę. Justyna od razu oceniła mężczyznę – był po czterdziestce, zadbany, ogolony, wystrzyżony, wyprasowany. Ujęła ją także jego galanteria. Cała jego postura zdradzała troskliwą kobiecą rękę. Justyna uznała, iż to pewnie ręka matki.
Marek (tak się przedstawił) był zupełnym przeciwieństwem tamtego pierwszego. Justyna bez namysłu zostawiła mu swój numer. Chciała kontynuować znajomość. To był jedyny raz, kiedy przejechała się taksówką za darmo.
…Zaczęli się spotykać. Marek zasypywał Justynę kwiatami, obdarowywał prezentami, kochał czule.
Pewnej wiosny spacerowali po lesie. W duszy mieli lekko i radośnie. Justyna zbierała przebiśniegi. Marek, widząc zapał swojej dziewczyny, przyłączył się do zbierania. „Zbiory” były obfite. Justyna usiadła w samochodzie z małym bukiecikiem.
Marek wsiadł za kierownicę, a swój olbrzymi pęk przebiśniegów ostrożnie położył na tylnym siedzeniu. Justynie od razu strzeliło do głowy: „Dla żony.” Nie spytała – bała się usłyszeć potwierdzenie. A przecież w pół roku zdążyła przywyknąć do uprzejmego Marka. Wolała słodkie złudzenie. Milczała…
Ale niedługo do Justyny zawitała żona Marka. Przyprowadziła ze sobą dwoje malutkich dzieci i oświadczyła:
„Proszę, złotko, wychowujcie je! One bardzo kochają tatę!”
Justyna, oszołomiona, wyjąkała tylko:
„Przepraszam, nie wiedziałam, iż Marek jest żonaty. Nie mam zamiaru rozbijać państwa rodziny. Nie będę wić gniazda pod cudzym progiem.”
Tego samego wieczoru dała „żonatemu” kosza.
…Następnym wybrankiem okazał się Dawid.
Był Żydem. Ich romans był krótkotrwały. Ten mężczyzna wdarł się w życie Justyny jak huragan i zniknął równie szybko.
Poznali się na przyjęciu u przyjaciółki. Dawid od razu wziął w karby spokojną i miłą dziewczynę. Justyna nie opierała się i dała porwać charyzmatycznemu mężczyźnie.
Dawid podbił jej serce szeroką duszą, hojnością, optymizmem. Z nim nie miała czasu w nudę czy rozpacz. Zawsze miał w zanadrzu nieskończoną listę atrakcji. Zdawało się, iż nigdy nie miał problemów. Justyna byłaby gotowa biec za nim na koniec świata. Ale niestety…
Rok nosił swoją Justynę na rękach. A potem wyjechał do Izraela. Nie zadomowił się w Polsce. Może klimat nie pasował, może chora matka zawezwała…
Justyna poczuła się porzucona i niepotrzebna. Postanowiła, iż ma już dość cierpienia. „Przeżyję sama. Ale bez łez.”
I właśnie gdy Justyna pogodziła się z losem samotnej kobiety, okazało się, iż pod jej sercem zaczyna się nowe życie. Na wieść o tym oniemiała! Po pierwsze – kto będzie ojcem dziecka? Po drugie – jak żyć dalej? Po trzecie – jak nie zwariować?!
…Urodziła się dziewczynka. Justyna nazwała córeczkę Miriam. Miriam stała się sensem jej życia. Dziewczynka była podobna do Dawida – te same loczki, czarne oczy i uwodzicielski uśmiech. To podobieństwo jakoś cieszyło Justynę. Może dlatego, iż kochała go jak nikogo innego. Patrząc na Zosię, wspominała beztroskie dni spędzone z Dawidem.
Oczywiście, czasem chciało jej się wyć z bezsilności, zazdrościć zamężnym koleżankom. Ale wychowanie Miriam pochłaniało cały czas. Nie było choćby chwili na łzy.
…Pierwszego września Miriam poszła do szkoły.
W ławce posadzono ją z chłopcem – Kubą. Zosi od razu się nie spodobał. A Kuba nazwał ją „kędzierzawą gapą”.
Dzieci nie znosiły się na zabój. Nauczycielka musiała ich rozsadzić. Ale i tak na przerwach wpadały w wir bójek.
Justyna przyszła do szkoły, by dowiedzieć się, dlaczego córka wraca podrapana.
Nauczycielka, czując się winna, od razu podała adres Kuby. Niech, mówi, rodzice się tym zajmą.
Justyna, nie namyślając się długo, ruszyła bronić Miriam. Stanęła pod wskazanym adresem.
…Drzwi otworzył mężczyzna. Gospodarskim ruchem wycierał dłonie o ręcznik zawieszony na szyi.
„Do mnie? Proszę wejść. Zaraz poczęstuję panią kawą. Tylko nakarmię swojego urwisa.” – Zatrzepotał się i zniknął w kuchni.
Justyna zdjęła buty i weszła do maleńkiego pokoju. Od razu było widać, iż kobiecej ręki tu brak – rzeczy porozrzucane, kurz w powietrzu, zapach papierosów.
„No tak…” – pomyślała.
Wrócił gospodarz z tacą. Dwa kubki aromatycznej kawy.
(Ten boski zapach Justyna zapamięta na całe życie.)
„Czym zawdzięczam wizytę tak pięknej damy?” – zapytał.
„Jestem mamą Miriam.” – zaczęła Justyna.
„Aaa… Wszystko jasne. Mój Kuba jest zakochany w pani córce.” – uśmiechnI wtedy, gdy Justyna już nie wierzyła w miłość, los postawił na jej drodze Kubę – mężczyznę, który nie tylko pokochał Miriam jak własną córkę, ale także sprawił, iż jej serce znów zabiło mocniej, a życie nabrało barw, których dawno już nie widziała.