Nikt dokładnie nie pamięta, skąd wzięła się ciocia Basia — przyjaciółka mamy. Wydawało mi się, iż istniała od zawsze — jak ciemność, karaluchy i Doda. Tata uważał ją za agentkę tajnego rządu, wcieloną w środowisko zwykłych ludzi do eksperymentów społecznych. Dziadek zaś był przekonany, iż ciocia Basia to piąty jeździec Apokalipsy, wyrzucony z drużyny za zbytnią gorliwość. choćby mama nie potrafiła wyjaśnić, skąd się znały. Ciocia Basia była jak ten zagadkowy klucz na wiązce: nie wiadomo, do czego służy, ale strach go wyrzucić.
Ciocia Basia nie miała ani męża, ani dzieci, za to miała nadmiar wolnego czasu. Takie kobiety są groźniejsze niż epidemia. Zalejesz jej nogi betonem, wrzucisz na dno oceanu — a i tam rozpęta taką aktywność, iż cały podwodny świat odrośnie sobie kończyny, by uciec na ląd.
Gdy chodzi o zmysł handlowy, ciocia Basia miała raczej zakrzepicę komercyjną. Co roku skazywała nas na nowy projekt, przed którym nie dało się uciec choćby za granicę. Miała paszport, wizę wielokrotną, mówiła płynnie w trzech językach, ale w żadnym z nich nie rozumiała słowa „nie”.
Kiedyś sprzedawała kubańskie kosmetyki pielęgnacyjne, od których mamie wyrosły jedwabiste wąsy i rozwinęło się trwałe uzależnienie. Później robiła męską bieliznę z syntetycznej wełny merynosów — tu cierpiał już tata. Obiecywała mu „męską siłę” i żądała recenzji po miesiącu noszenia. Tata dał ją po trzech dniach. Podobno tego wieczoru zadzwonił do niego Robert Rozmus i poprosił o autograf.
Dziadkowi też się dostało. Ciocia Basia sprzedawała mu suplementy na „oczyszczenie jelit i regulację ciśnienia”. Dziadek potem tydzień pojawiał się w wiadomościach, a kolejny miesiąc w „Pogodzie”, gdy tylko wyszedł na dwór.
Pomysłów miała bez liku: mydło manualnie robione z wyciągiem z barszczu Sosnowskiego, zdrowe słodycze z kolendry i ostu, wyroby z węgorza. Mogła godzinami opowiadać o zaletach swoich produktów, aż człowiek nie zaczął się cofać w ewolucji i stawać na czworakach. Gdy wiara w Boga, naukę i rozum ostatecznie słabła, bizneswoman oferowała zniżkę. I ofiara się poddawała. Nam, jako „bliskim przyjaciołom”, „poszczęściło” się najbardziej: dostawaliśmy darmowe próbki.
Miesiąc temu ciocia Basia zaczęła robić domowy ser i przynosić go nam we wszystkich możliwych stanach skupienia. Zapachu nie da się opisać słowami. Chyba jeszcze przez dekadę nasze mieszkanie nie nadawać się będzie ani na sprzedaż, ani na wynajem — podobnie jak cała klatka schodowa. Tylko dziadek się ucieszył: nikt już nie kazał mu prać skarpet, a choćby chwalono go za konsekwencję.
Ser był dziwny. Łamał zęby w tarce, eksplodował razem z mikrofalówką i całkowicie znikał w piekarniku. Czasem wydawało nam się, iż atakował inne produkty w lodówce i zamieniał je w swoje podobne.
Kiedyś dodałem go do makaronu i polałem keczupem. Efektem był wzbogacony uran, i teraz naszej rodzinie zakazano wyjazdów zagranicznych na siedem lat.
Mama prosiła, byśmy wytrzymali. Ciocia Basia zapewniała, iż pierwsze koty za płoty, a kolejna partia będzie „bomba”. Dziadek, słysząc to, tydzień chodził z młotkiem i groził, iż wykreśli nas z testamentu, jeżeli choć okruszek sera znajdzie się na jego talerzu. Tacie było trudniej — kochał mamę bardziej niż życie (sam sobie winien), więc wyboru nie miał.
Co do mnie, ciocia Basia oznajmiła, iż we współczesnych dzieciach jest cała tablica Mendelejewa i mogę jeść czekoladki razem z opakowaniem. A zamiast krwi mam olej palmowy. Za to jej produkt był stuprocentowo naturalny — przekonywała mamę, a o dziadkowym liczniku Geigera, który wariował, mówiła: „To nie autorytet!”.
Ale stało się coś dziwnego. Ser okazał się niezły. Oczywiście, najpierw wypiliśmy litr węgla aktywowanego i zabezpieczyliśmy się na wypadek nagłej ewakuacji. Ale ze smakiem nic nie dało się zrobić — a tu, ku zaskoczeniu, nie było potrzeby. Ser był delikatny, śmietankowy, z subtelną nutą przypraw i łagodnym orzechowym posmakiem. Mama zrobiła kanapki, tata dodał go do sałatki, a choćby dziadek, zwabiony zapachem z kuchni, skusił się na parę kawałków.
Ciocia Basia chyba wygrała. Po raz pierwszy jej słowa nie rozmijały się z rzeczywistością, a projekt zdobył społeczną aprobatę. Prawda wyszła na jaw tylko przed mamą: ser robił nie ona, tylko jej nowy mąż — szef kuchni, którego ciocia Basia o mało nie zabiła na pierwszej randce, serwując mu „zupę serową”. Mężczyzna trzy dni spędził pod kroplówką, a gdy oprzytomniał, oznajmił, iż doznał oświecenia. Między życiem a śmiercią zrozumiał swoje przeznaczenie: ratować ludzkość przed pomysłami cioci Basi. jeżeli coś jej „strzeli do głowy”, on zrobi to sam, a jej pozwoli zbierać laury. choćby się z nią ożenił — chyba z poczucia obowiązku wobec planety.
Od tamtej pory pilnie obserwujemy ich związek. I gorąco modlimy się, żeby tej parze dobrze się wiodło.