Jadwiga i Marek, mieszkańcy małego miasteczka pod Częstochową, w końcu spełnili swoje wielkie marzenie. Latami oszczędzali, odmawiając sobie wszystkiego, sprzedając warzywa z przydomowego ogródka, podejmując się dodatkowych prac. Łączył ich jeden cel: kupić porządny samochód i wyruszyć w podróż, o której marzyli od dnia ślubu.
I oto marzenie stało się rzeczywistością! W garażu obok wysłużonej „Syrenki” stanął lśniący czarny terenówka. Marek, promieniejąc dumą, krążył wokół, delikatnie dotykając wypolerowanego lakieru, jakby bał się, iż to cud może mu zniknąć. Jadwiga siedziała na fotelu pasażera, zamknęła oczy i wyobrażała sobie odległe horyzonty, które tak długo pragnęli razem zobaczyć.
Trasa była zaplanowana co do kilometra już lata temu. Marek obliczył zużycie paliwa, zaznaczył stacje benzynowe i kempingi, rozpisał każdy dzień jazdy z przerwami na odpoczynek. Zajął się wszystkim, co techniczne: drogą, serwisem auta, wyborem trasy. Jadwiga natomiast przygotowała listę restauracji, gdzie mieli spróbować lokalnych przysmaków. Przejrzała każdą atrakcję po drodze: gdzie zrobić zdjęcie, co zwiedzić, jakie muzea odwiedzić. Ich przygotowania były doskonałe, jakby szykowali się na wyprawę życia.
O swoim marzeniu nie powiedzieli córce ani zięciowi. To było ich osobiste, najgłębsze pragnienie, wspólny sekret. Po co wciągać dzieci?
Lato miało się ku końcowi. Pozostało tylko dokończyć ostatnie prace w ogródku i można było ruszać w drogę. Tego dnia zamknęli sezon: zakręcili wodę, schowali narzędzia, zapakowali słoiki z przetworami, jabłka i marchew do bagażnika starej „Syrenki”. Dwadzieścia kilometrów do miasta minęło w mgnieniu oka. Marek cicho nucił ulubioną melodię, a Jadwiga, z uśmiechem na twarzy, wpatrywała się w okno, wyczekując ich wielkiej przygody.
Nagle piosenka urwała się w pół nuty. Marek kurczowo złapał kierownicę, jego twarz zbladła, a on gwałtownie wcisnął hamulec. Samochód zarzuciło, pas bezpieczeństwa wbił się Jadwidze w klatkę piersiową. Marek osunął się bezwładnie na kierownicę. Ona zastygła, niezdolna do ruchu, a potem, z krzykiem, rzuciła się ku niemu. Nie oddychał. Jej palce płonęły, serce waliło jak młot, a umysł odmawiał zrozumienia, co się stało.
Jadwiga zadzwoniła po pogotowie, chwyciła butelkę wody, zmoczyła chusteczkę, próbując ocucić męża. Ale on nie reagował. Lekarze, którzy przyjechali po kilku minutach, potwierdzili najgorsze: Marek nie żył. Mówili coś o sercu, ale słowa tonęły w dzwoniącej pustce. Przyjechała policja, córka z zięciem. Zadawali pytania, składali kondolencje. Córka szlochała, a Jadwiga siedziała na fotelu pasażera, skamieniała, patrząc, jak zabierają ciało jej Maćka.
Następne dni przeminęły jak we mgle. Jadwiga poruszała się automatycznie: chodziła tam, gdzie ją prowadzono, robiła, co kazano, kiwała głową, gdy wymagano. Nie płakała — łzy jakby wyschły w środku. Jej dusza umarła razem z mężem, pozostawiając tylko pustą skorupę zamkniętą w czterech ścianach mieszkania.
Tak minęło dziewięć dni, czterdzieści, potem trzy miesiące. Córka Kinga przychodziła, przynosiła zakupy, próbowała rozmawiać, ale matka milczała, oderwana od rzeczywistości, jak duch.
Pewnego dnia Kinga niesamowicie spytała:
— Mamo, a czyj samochód stoi w naszym garażu?
— Maciek kupił… — zaczęła Jadwiga, ale głos jej się załamał.
W tej chwili wspomnienia runęły falą: zakup samochodu, zachwyt Maćka, jego głośny śmiech, ich plany. Odechciało się oddychać, łzy zaczęły palić oczy. Wybuchnęła płaczem, pierwszy raz od miesięcy, nie słysząc pytań córki: „Tata kupił? Kiedy? Dlaczego nic nie mówiliście? Za jakie pieniądze?” Pytania sypały się jak z rękawa, ale Jadwiga nie potrafiła odpowiedzieć — płakała wniebogłosy, uświadamiając sobie, iż już nigdy nie zobaczy jego uśmiechu, nie usłyszy głosu, nie poczuje ciepła jego dłoni.
Płakała cały dzień i prawie całą noc. Zasnęła nad ranem, a kiedy się obudziła, zrozumiała jedno: musi żyć dalej. Bez niego. Będzie ciężko, prawie nie do zniesienia, ale musi.
Gdy nadeszła wiosna, Jadwiga zaczęła szykować się na działkę. Może z przyzwyczajenia, a może po to, by zająć czymś myśli, by nie utonąć w pustce. W plecaku Maćka — którego nie ruszała od tamtego dnia — znalazła znajomą teczkę. Czarną, sfatygowaną, z ich marzeniem w środku.
Otworzyła. Serce zabiło tak gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć z piersi, a potem ścisnęło się w kulkę. „Jakie teraz marzenie? Nie ma marzenia!” — pomyślała z bólem, zatrzaskując teczkę. Chciała odsunąć ją jak najdalej, ale w końcu wrzuciła do torby.
Na działkę dojechała pociągiem. Zięć obiecał wozić ją terenówką, ale miał mnóstwo spraw na głowie, a Jadwiga nie miała mu tego problemu. Rozumiała: młodzi mają swoje życie. A samochód? Niech zostanie u nich. Ona już go nie potrzebuje.
Wieczorem, siedząc w ciszy domku letniskowego, przypomniała sobie o teczce. Wyjęła ją, otworzyła — i natychmiast zamknęła. Boli. Następnego dnia znów nie wytrzymała, zaczęła kartkować. Potem czytać. I tak każdego wieczora. Odnajdywała notatki Maćka, jego drobiazgowe zapiski o trasie, stacjach benzynowych, kempingach. Z każdym dniem ból stawał się cichszy, a w sercu zaczynała tlić się iskra. Wydawało się, iż on jest obok, iż znów razem planują swoją podróż.
Pod koniec lata Jadwiga ożyła. Wiedziała, co robić. Wróciła do miasta i zapisała się na kurs jazdy — nie zwykły, ale ekstremalny. Samotna podróż to poważna sprawa. Młody instruktor patrzył na nią z niedowierzaniem, ale ona, uparta jak uczennica, uczyła się, ściskając kierownicę, aż dłonie drżały z wysiłku.
I udało się! Prawojazdy trzymała już w dłoni, gotowa wyruszyć w podróż, którą obiecali sobie przeżyć razem.