Ścieżka, której nie przeszliśmy razem

twojacena.pl 1 dzień temu

Droga, której nie przejechaliśmy razem

Jadwiga i Jan Kowalski marzyli o jednym – samochodzie. Nie byle jakim gruchocie na kołach, ale o bilecie do tej wolności, którą wyobrażali sobie od dnia ślubu. Prawie trzydzieści lat – praca, działka, sezonowe dorabianie, odmawianie sobie drobnych przyjemności – wszystko dla jednego celu: kupić auto i wyruszyć w podróż we dwoje. Bez harmonogramów, bez pośpiechu, tylko oni i droga.

I udało się. Srebrzysty „Hyundai Tucson” stanął w starym garażu obok wiernej „maluchy”, która służyła im przez dziesięciolecia. Jan obchodził auto jak dziecko, które dostało wymarzony prezent. Głaskał karoserię, zaglądał do środka, a Jadwiga już widziała, jak pędzą przez mosty, których jeszcze nie widzieli, śpią na kempingach, piją kawę na stacjach benzynowych, patrząc na zachody słońca w obcych miastach…

Plan był gotowy od dawna. Wszystko dopięte na ostatni guzik: trasa, noclegi, miejsca na posiłki, lista potrzebnych rzeczy. Jan miał zająć się prowadzeniem i techniczną stroną podróży. Przeanalizował mapy, wypisał współrzędne kempingów, stacji paliw, obliczył dystanse, wydrukował harmonogram postojów. Jadwiga zajęła się atmosferą, jedzeniem i wspomnieniami. W jej notesie znalazł się każdy lokal z regionalną kuchnią, każda atrakcja turystyczna, każde malownicze miejsce na zdjęcia. Nikomu nie mówili – to była tylko ich historia, osobista i tajemnicza.

Lato dobiegało końca. Pozostało tylko dokończyć ostatnie sprawy na działce. Był wrzesień, chłodny wiatr przypominał o nadchodzącej jesieni. Wracali właśnie do miasta – dwadzieścia kilometrów do mieszkania. Słońce chyliło się ku zachodowi, Jadwiga patrzyła przez okno, a Jan coś cicho nucił. Wszystko wydawało się idealne.

Aż w jednej chwili wszystko się urwało.

Nagłe hamowanie, kurczowy chwyt kierownicy, ciało rzucone do przodu – i bezwład. Samochód stanął na środku drogi. Jadwigę gwałtownie przycisnął pas, nie od razu zrozumiała, co się dzieje. Potem – krzyk, panika. Jan nie odpowiadał. Po prostu opadł, głowę kładąc na kierownicy.

Jadwiga wezwała pogotowie, próbowała go ocucić. Lekarze przyjechali szybko, ale… On już nie oddychał.

Serce. Nagły zawał. Pas przez cały czas pachniał jego wodą kolońską, ale jego już nie było.

Zaczęły się formalności: policja, córka z mężem, łzy, pytania. Ale Jadwiga nie słyszała. Wciąż siedziała w samochodzie, tam, gdzie jeszcze przed chwilą marzyła. Patrzyła, jak go zabierają. Ani jednej łzy. Była pusta.

Minęło dziewięć dni. Potem czterdzieści. Potem trzy miesiące.

Córka przyjeżdżała, przynosiła jedzenie, sprzątała. Próbowała nawiązać rozmowę. Na próżno. Jadwiga jakby zamknęła się w sobie. Mechanicznie poruszała się po mieszkaniu, kładła się, wstawała, gotowała zupy, ale jej dusza była skuta lodem.

Aż pewnego dnia córka, niby od niechcenia, zapytała:

— Mamo, a ten srebrny samochód… czyj to?

— To Jan… — zaczęła Jadwiga, i wtedy fala wspomnień uderzyła ją w piersi. Obrazy przemknęły przed oczami: jak wybierał kolor, jak się cieszył, jak zapisywał współrzędne stacji benzynowych… I wtedy zapłakała. Po raz pierwszy naprawdę. Nie cicho, nie powściągliwie – ale z rozpaczą. Tak, iż córka się przestraszyła. Jadwiga łkała cały dzień i prawie całą noc. A potem zasnęła. I obudziwszy się, zrozumiała: trzeba żyć. Dla niego.

Wiosną wróciła na działkę. Otworzyła plecak Jana, który stał nienaruszony, i znalazła niebieską teczkę. Ich trasę. Jego charakter pisma. Jego notatki: „tu wypijemy kawę”, „tu na pewno zechcesz zdjęcie”.

Zamknęła teczkę. Łzy napływały, gniew wrzał. „Co za przeklęte marzenie?!” – chciała krzyczeć. Chciała wyrzucić. Ale nie potrafiła. Włożyła do torby.

Na działkę jeździła już pociągiem. Zięć zabrał samochód – obiecywał pomagać, ale potem się zakręcił. Nie miała o to pretensji. Niech będzie. Jej już, zdawało się, nie było trzeba.

Ale wieczorami otwierała teczkę. Najpierw ukradkiem. Potem regularnie. Czytała, wspominała. Jakby był obok. Szeptał jej: „Jedźmy, Jadziu”.

I pewnego wieczoru podjęła decyzję. Wróciwszy do miasta, zapisała się na kurs. Nie byle jaki – ekstremalnej jazdy. Instruktor, chłopak około dwudziestki pięciu lat, początkowo tylko prychnął. Ale Jadwiga była uparta. Uczyła się, ćwiczyła, ściskała kierownicę tak, jakby trzymała się jej jak życia.

Zdobyła prawo jazdy. PRAWDZIWE. Z adnotacją. Z dumą.

A potem przyszła do córki. Spokojnie. Pewnie.

— Agnieszko, zejdź, proszę. Z kluczami. I dokumentami.

Wzięła je, podeszła do samochodu. Pogłaskała. Wsiadła. Zapaliła silnik.

I ruszyła. Bez słowa. Trzy dni później była już za granicą – w kraju, od którego zaczynała się ich trasa.

Potem było tylko więcej.

Z córką porozmawia później. Zrozumie. To przecież było ich z Janem marzenie. A teraz to jej droga. Droga bez niego. Ale wciąż we dwoje.

Idź do oryginalnego materiału