Dzisiaj znów wszyscy w bloku słyszeli, jak Sabina darła się na mnie. Pewnie myślą: ten Adam to cielak czasem, baran czasem, a bywa i kozłem. Przezywali mnie proporcjonalnie do przewagi. Imienia wina, tym barwniej Sabina dobierała słowa. Dla mnie ona zawsze była: Zajączkiem, Liskiem, Słoneczkiem, Jaskółką. Słysząc jej wrzaski, sąsiedzi zastanawiali się, kiedy ten baran w końca wróci Zajączkowi, aż przypominali sobie, iż jestem przecież też tym cielakiem bez rogów więc nigdy. Czasem udawałem głuchego i niemego, kompletnie ignorując jej krzyki i wyzwiska. Właśnie to spokojne, kamienne milczenie wobec jej wściekłości doprowadzało ją do białej gorączki na długie godziny. Wyczerpana krzykiem, Sabina wypadała z mieszkania. Kulka rozpaczy dławiła ją w gardle. Twarz pokrywała się ceglastymi plamami, dłonie drżały, głos chrypł. Chciało się jej ryczeć, ale łez brakło. A ja, patrząc za odchodzącą, pytałem cicho: „A ty gdzie, Zajączku?”
Pierwsze lata po ślubie płynęły spokojnie, cicho i zgodnie. Gdyby ktoś powiedział wtedy Sabinie, iż za parę lat to sielskie życie zmieni się w pasmo kłótni i awantur nigdy by nie uwierzyła. Wyszła przecież za ukochanego, za tego, w którym kochała się bez pamięci, a nie za żadnego kozła. Pracowałem jako spawacz, nie piłem, nie paliłem, byłem spokojny jak niedźwiedź w gawrze, zawsze pogodny, ze wszystkim zadowolony. Żony pijaków i kobieciarzy stawiały mnie za wzór, więc Sabina była ze mnie dumna. Dzieci postanowiliśmy odłożyć. Trzeba było wybudować drewutnię, garaż, kupić malucha. Kombinat przydzielił mieszkanie w bloku w Siedlcach, a Sabina chciała je urządzić na najwyższym poziomie.
Byłem powolny, może choćby leniwy. Praca zawsze na mnie czekała. „Nie upilnujesz wszystkiego” śmiałem się. „Czasem trzeba odpuścić, sprawy same się rozwiążą. Po co się śpieszyć? Ja uważam, iż bez odpowiedniej chęci w ogóle nie warto brać się do roboty. To już nie praca, ale wyzysk samego siebie”. Szczególnej ochoty na bycie prymusem nie miałem. Sabina brała się za wszystko i robi często lepiej niż ja: mogła przekopać działkę, pomalować balkon, skosić trawnik, nazbierać gałęzi do drewutni.
Dobrze, iż mieszkanie miało wodę, nie musiała więc nosić jej jak kiedyś wiadrami. Szybciej jej było zrobić coś sama, niż próbować mnie ruszyć. Pewnej nocy obudził nas straszny huk z kuchni. Kafelki, które układałem, zjechały z góry na dół. Sabina nazwała mnie bezrękim i nazajutrz przyprowadziła fachowca z rękami.
Pewnego wieczora wróciła z pracy i nie poznała swojego skalniaka: wszystko było wydeptane kopytami sąsiedzkiej krowy, kwiaty połamane, bo Adam zapomniał zamknąć furtkę. Z każdym dniem Sabinę coraz bardziej drażniła moja ślamazarność, lenistwo, obojętność.
Obok nas stał opuszczony domek. Staruszkowie dawno pomarli, a spadkobiercy najpierw kosili chwasty, potem całkiem o nim zapomnieli. Ale pewnego dnia podjechała pod niego nowiutka duża fura. Przyjechał Aleks, wnuk dziadka Marka, który osiedlał się tu na stałe.
Długo pracował w Gdańsku, tam się ożenił, a teraz wrócił w rodzinne strony. Gdańsk był dla zarobku, ale do życia najlepsze są Siedlce. Aleks zabrał się za remont starego domku. I wtedy pokazał Sabinie, co znaczy trzymać robotę w garści. Pokazał klasę jako budowlaniec, spawacz i elektryk, a jego żony, Oli, nigdy przy nim nie było. Ona zajmowała się tylko domem i ich małym Piotrusiem.
Sabina, patrząc na sąsiada, była coraz wścieklejsza na mnie. Zmęczyła się byciem silną, chciała być słabą i delikatną. Wielokrotnie naprowadzała mnie na roboty, które powinien zrobić każdy chłop, ale ja nie byłem prymusem w pracach; na drugich skrzypcach w rodzinie żyło mi się wygodnie. Zmęczona Sabina coraz częściej wpadała w złość, coraz częściej przechodziła na wyzwiska. Ludzie zaczęli uważać ją za wredną babę, a mnie za nieszczęśnika. Zaczęła myśleć o rozwodzie, bo nie dała rady nieść całego gospodarstwa na plecach. Często stawiała Aleksa za przykład, na co ja tylko się uśmiechałem i odpowiadałem: „Cudze chwalicie, swego nie znacie”.
Nie mogłem pojąć, czemu Sabina napomyka o rozwodzie. Wiele kobiet męczy się z pijakami i
Wiedząc już jednak, iż choćby jego powolność ma swoje zalety, gdy porównała spokój własnego domu z poniżającą tresurą, jaką była codzienność sąsiadki, Sabina tylko przytuliła się mocniej do Adama, ciesząc się ich zwykłym, cichym szczęściem przy herbacie.