Dzisiaj znów wspomniałam ten sen. Zawsze wierzyłam, iż sny mają znaczenie, a moje szczególnie. Od młodości potrafiłam je odczytywać i swoje, i cudze. Rzadko się myliłam. A w snach… w snach potrafiłam latać! Unosiłam się nad domami, czując, jak wiatr muskają mi twarz. Ten jeden powtarzał się często: białe konie w szarych jabłkach, zaprzęgnięte do sań, a w saniach my z Aleksandrem, trzymający lejce. Konie nabierały takiej prędkości, iż wzbijałyśmy się w niebo! Oddychać nie mogliśmy. Rzucaliśmy lejce i tuliliśmy się do siebie, lecąc gdzieś hen, w ciemność… Śniło mi się to, dopóki Aleksander żył. Potem, gdy go zabrakło, wciąż latałam, ale on stał tylko obok, nie dotykając już lejców. Uśmiechał się…
Tej nocy znów byliśmy razem w saniach. Tym razem nikt nie kierował lotem. Lejce zniknęły. Konie wznosiły się coraz wyżej, aż pod chmury! Na jednej z nich siedział mały aniołek ze skrzydełkami i uśmiechał się do nas. Lilka! Moja Lilka! krzyknęłam tak głośno, iż się obudziłam.
Czas już… Czas się zbierać szepnęłam do siebie. Bez żalu. Bez rozpaczy.
W domu zawsze lubiłam porządek, więc umyłam podłogę i wytrzepałam tkane chodniki. Wyciągnęłam węzełek ten, który od dawna chowałam na śmierć rozłożyłam wszystko, choćby napisałam karteczki, co i gdzie ma leżeć. Bo bez mnie nikt tego nie zrobi. Obcy ludzie będą szukać… A przyjdzie pewnie Jadzia, bo kto inny? Ona jedna jeszcze do mnie zagląda przyjaciółka, prawie siostra. Reszta dawno odeszła, a i tak nikt by nie dotarł, bo nogi bolą. Tylko Jadzia jest rześka. Przybiegnie.
Wzięłam szkolny zeszyt, długopis i zaczęłam pisać list.
Wybacz mi, Jadziu. Jesteś mi najbliższa. Żyłyśmy jak siostry… Nie rozgłaszaj, proszę, mojego wstydu. Mnie już to pewnie nie zaboli, gdy ludzie będą plotkować, ale mimo wszystko błagam… Przez lata kłamałam tobie i wszystkim iż mam troskliwą córkę, tylko nie przyjeżdża, bo choruje… A prawda jest taka, iż nie wiem, gdzie jest. Myślę, iż żyje, ale zostawiła mnie dawno temu. I żeby nie było wstyd patrzeć ludziom w oczy, wymyślałam historie… Nie szukaj jej. Nie czekaj na nią… Pochowaj mnie przy Aleksandrze, tam, gdzie miejsce zostawiłam. Dom i wszystko, co w nim jest, zostawiam tobie. Może twoim dzieciom się przyda. Nie potrafiłam wychować córki… Straszny wstąd noszę. I niech idzie ze mną do grobu… Proszę cię, siostro…
Ula dobrze napaliła w piecu, zasunęła przepustnicę i położyła się spać…
Jadzia już wieczorem zauważyła, iż w oknach przyjaciółki nie świeci się światło, ale czy mogła przypuszczać?
Czy nie zostawiła jakiejś notatki? pytał policjant, który przyjechał stwierdzić zgon samotnej kobiety.
Nic nie było… Nic… Ciężko jej było z samotnością i tyle… mówiła Jadzia, ściskając w kieszeni zgnieciony pożegnalny list.
* * *
Jej Lilka rosła na piękną i mądrą dziewczynkę. Jedyną, ukochaną. Aleksander, żonaty agronom, zakochał się w prostej pracownicy PGR-u. Według praw tamtych czasów mieli go zwolnić, wykluczyć z partii, ale jakoś się wykręcił tylko upomnienie dostał i… sprawę zamieciono pod dywan. On i jego żona nie mieli dzieci, a tu nagle robotnica rodzi nieślubne dziecko agronoma! Mówili, iż sam przewodniczący miał ręce nieczyste, więc pomógł gwałtownie rozwieść się i ożenić z Ulą. Nie będziemy tu bękartów hodować walił pięścią w stół. Jego była wyjechała do miasta i podobno znalazła sobie miejskiego, a oni żyli w zgodzie, córeczkę wychowywali… Tylko nie długo i nie szczęśliwie.
Podobne konie, jak te ze snów, tylko prawdziwe, przyniosły nieszczęście. Aleksander wracał późnym wieczorem z pola, gdzie stały kombajny. W ciemności wpadł pod rozpędzone konie. Jeździec był pijany i choćby go nie zauważył. Gdyby ktoś znalazł go wcześniej… Ula czekała do świtu, nie zmrużywszy oka. Znaleźli go rano… już martwego. A można było uratować, gdyby ktoś zobaczył. Taki już los…
Bywali u Uli zalotnicy… Ale ona na nich nie patrzyła. Żyła tylko córką. A Lilka była jej radością. Uczyła się świetnie. Śpiewała, tańczyła choćby na wojewódzkich występach! Mówili, iż to talent! I miała szczęście dostała się od razu do szkoły teatralnej w Warszawie!
Ula nie mogła się nacieszyć. Jeździła do córki, nosiła jedzenie, chciała być blisko. Pierwszy rok Lilka się cieszyła, sama przyjeżdżała przy każdej okazji. Ale z czasem… Zaczęła odsuwać się. Stała się opryskliwa. Wszystko było nie tak. Raz, drugi Ula przyjeżdża, a Lilki nie ma w akademiku. Mówią, iż znalazła sobie jakiegoś zagranicznego chłopaka. niedługo wyrzucili ją ze szkoły. Byli koledzy mówili, iż ten cudzoziemiec wciągnął ją w narkotyki. W tamtych czasach na wsi mało kto wiedział, co to znaczy. Co za wstyd dla matki! Straszny wstyd!
Rok po tym, jak się widziały, Lilka napisała: Zapomnij o mnie. Mam swoje życie.
Ula pracowała w polu, rwała buraki każdy rządek ciągnął się kilometrami, a ona chciała, żeby były jeszcze dłuższe, żeby nie musieć prostować pleców, nie widzieć ludzkich spojrzeń. Tylko łzy kapały na ziemię…
Pewnego dnia przed Matki Boskiej Zielnej odważyła się powiedzieć koleżankom z brygady, iż Lilka… wyszła za mąż. Tydzień wcześniej jeździła do Warszawy, a potem oznajmiła: Na ślubie córki byłam! Nie mówiłam, żeby nie zapeszyć! Znalazła sobie porządnego mężczyznę. Dyrektor, jeździ po świecie. Nie zobaczę już mojego dziecka. Ale wam, dziewczęta, postawię!
I postawiła! Jak to bywało w brygadzie każda coś wnosiła. Ale Ula przesadziła. Przywiozła z Warszawy rybne konserwy, wędliny, których tamte kobiety nigdy nie jadły. Mówiła, iż zięć przysłał. Oczywiście, po uczcie cała wieś plotkowała




