Poranny luty. Halina stała przy oknie, wpatrując się w mokry asfalt prześwitujący przez resztki śniegu. Pogoda była szara, cicha, a ta cisza miała w sobie coś przygniatającego. Jej wzrok przemknął po podwórku, po placu zabaw, gdzie jeszcze niedawno żegnała syna odchodzącego do wojska, córkę idącą do szkoły. Teraz były to obce dzieci, obce rodziny, a choćby obce życie.
— Chyba tak właśnie wygląda moja starość — szepnęła Halina. — Cicha, samotna, niezaplanowana.
W salonie ogromny stół stał pusty. Ten sam, przy którym z Krzysztofem marzyli, by w weekendy niańczyć wnuki, gotować żurek, zbierać całą rodzinę. Ale Krzysztof odszedł zbyt wcześnie. A wnuki… Owszem, były, ale daleko.
Agnieszka, córka, dawno wyjechała za granicę. Tam miała perspektywy, pracę, nowe życie. Matki nie zabrała ze sobą. Michał, młodszy, mieszkał w mieście, ale na jego drugim końcu — w ekskluzywnej dzielnicy. Zajeżdżał. Czasem. Raz w miesiącu. W weekendy zabierał ją na kilka godzin — na herbatę, na pogawędkę z dziećmi. Miał bliźniaków — Kubę i Mateusza, którzy właśnie poszli do pierwszej klasy.
Serce Haliny bolało nie od starości, ale od pustki. Wzięła stary album. Zdjęcie ślubne: Krzysiek — młody, w białej koszuli, z gitarą w dłoniach. Ach, jak śpiewał… Jak go kochała. Jak wszystko wtedy było inne — żywe, jasne, pełne.
Ostry dźwięk powiadomienia wyrwał ją z wspomnień. Portal społecznościowy. Wiadomość od Marzeny, szkolnej przyjaciółki:
*Halina, cześć! Obchodzę jubileusz, zbieram naszą klasę. Przyjdź koniecznie!*
Halina wahała się. Co miała opowiadać? Dom, emerytura, rzadkie telefony od dzieci. Ale poszła. W końcu jubileusz. Wieczór. Okazja.
Siedmioro dawnych kolegów z klasy. Ciepło, wesoło. Marzena, ta sama Marzenka z lat szkolnych, biega między kuchnią a salonem — przekąski, toasty, wspomnienia. Halina pomaga, uśmiecha się. Przypominają sobie wycieczki do lasu, ogniska, plecaki, szkolne wybryki. Nagle — dzwonek do drzwi.
— O, Andrzej! Przyszedł! — krzyknęła Marzena i pobiegła otworzyć.
Do pokoju wszedł mężczyzna — postawny, z dostojną siwizną, wąsami, pewną siebie postawą. Przywitał się, uścisnął dłonie mężczyzn, a potem, uśmiechając się, zwrócił się do Haliny:
— Cześć, Halu! Ile lat, ile zim!
Patrzyła zdezorientowana. Nie rozpoznała. Dopiero po chwili — olśnienie.
— Toż to ty, Andrzej! My przecież siedzieliśmy w jednej ławce od pierwszej do piątej klasy!
Halina roześmiała się. Przypomniała sobie. Mały, rozbrykany urwis, obok którego ojciec prosił, żeby go nie sadzać. A potem — tak już zostali, ramię w ramię przez pięć lat. Teraz był zupełnie inny. Spokojny, interesujący, z jakąś wewnętrzną ciepłotą.
Gadali cały wieczór. Opowiadał, iż mieszkał w innym mieście, uczył, a potem się rozwiódł — żona odeszła do przyjaciela. Syn dorosły, został tam. A on — wrócił w rodzinne strony. Stęsknił się.
Gdy goście zaczęli się rozchodzić, Marzena podsunęła chytry pomysł:
— Halu, zostań jeszcze, pomóż mi pozmywać.
— O nie, pójdę już do domu. Niedaleko.
— Ja cię odprowadzę — nagle zaproponował Andrzej.
I poszli. Halina wzięła go pod rękę, szli przez lutowy wieczór, pod lekkimi płatkami śniegu, oświetlonymi latarniami.
— Zima w tym roku ciepła — powiedział.
— Tak, rzeczywiście — odpowiedziała, uśmiechając się.
— Myślałem, iż tu będzie zimno. A tu ciepło. Wiesz dlaczego?
— Dlaczego?
— Bo jesteś obok.
Dotarli pod jej blok. Stali przy wejściu, rozmawiali, śmiali się. Było tak lekko, tak niespodziewanie jasno w sercu. Jak za młodych lat.
Gdy weszła do mieszkania, telefon znów cicho zapiszczał.
*Pójdziemy jutro do kina, Halu?*
Halina spojrzała na ekran, przycisnęła telefon do piersi i uśmiechnęła się.
W jej życiu nie było już miejsca na samotność.