**Sobota z rodziną**
— Tylko nie zaczynaj mi tu o diecie! — oburzyła się Bożena, wymachując widelcem z kawałkiem sernika. — I tak wiem, iż jestem gruba!
— Bożenka, któż ci coś takiego powiedział? — próbowała ją uspokoić siostra, Danuta. — Ludmiła chciała tylko podzielić się przepisem…
— Nie prosiłam! — przerwała Bożena. — Mam tego dość! Co weekend to samo — albo figura nie ta, albo fryzura niemodna, albo mąż do niczego!
Ludmiła Stanisławowa ciężko westchnęła i odstawiła filiżankę z herbatą. Sobotnie rodzinne spotkania w jej domu zamieniały się w prawdziwą próbę cierpliwości. Zjawiły się wszystkie trzy córki z rodzinami, wnuki biegały po mieszkaniu, a dorośli zamiast spokojnie porozmawiać, urządzili kolejną awanturę.
— Dziewczyny, już wystarczy — powiedziała zmęczonym głosem. — Sąsiedzi usłyszą.
— Niech słyszą! — nie ustępowała Bożena. — Może wtedy zrozumieją, jaką mam wspaniałą rodzinę!
Hanna, najstarsza z sióstr, zacisnęła usta i z teatralnym gestem odsunęła swój talerz.
— Próbujemy ci pomóc — odezwała się lodowatym tonem. — Ale skoro nie chcesz…
— Nie chcę waszych rad! Żyję, jak żyję, i jest mi z tym dobrze!
Ludmiła Stanisławowa spojrzała na córki i po raz kolejny pomyślała, jak bardzo się różnią. Hanna, mająca czterdzieści osiem lat, była surowa, zadbana, zawsze elegancka, choćby w domu u matki. Pracowała jako księgowa w dużej firmie, mąż inżynier, syn studiował na uniwersytecie. Wzorcowa rodzina, przynajmniej na zewnątrz.
Danuta, średnia, trzydziestodziewięcioletnia, łagodna i ustępliwa. Zawsze starała się pogodzić wszystkich, dogodzić każdemu. Pracowała jako przedszkolanka, mąż był ślusarzem, mieli dwoje dzieci w szkole. Żyli skromnie, ale zgodnie.
A Bożena, najmłodsza, trzydziestopięcioletnia, zachowywała się jak nastolatka. Wiecznie niezadowolona, wiecznie z kimś się kłóciła. Wyszła za mąż późno, w wieku trzydziestu dwóch lat, urodziła córeczkę, a teraz ciągle narzekała na życie.
— Babciu, a gdzie zdjęcia dziadka? — zapytał Kacper, syn Hanny, zaglądając do salonu. — Chcę pokazać Franiowi.
— W dużym albumie na półce — odpowiedziała Ludmiła Stanisławowa. — Tylko ostrożnie, nie podrzyj niczego.
Kacper skinął głową i pobiegł do kuzynów. Ludmiła Stanisławowa spojrzała za nim z uśmiechem. Przynajmniej wnuki dawały radość, nie to co córki.
— Słuchajcie, może przestańmy się kłócić? — zaproponowała Danuta. — Porozmawiajmy o czymś miłym.
— O czym niby? — syknęła Bożena. — O tym, jak Hance wszystko się układa? Trzypokojowe mieszkanie, nowe auto, syn na studiach…
— Co ma moje mieszkanie do rzeczy? — wybuchnęła Hanna. — Pracuję od rana do nocy, żeby to wszystko mieć!
— No tak, pracujesz — przeciągnęła Bożena. — A ja nie mam czasu, mam małe dziecko.
— Małgosi jest pięć lat, to nie małe! — nie wytrzymała Hanna.
— Dla ciebie pięć lat to dużo? Twój Kacper od dziesiątego roku życia sam się obsługiwał!
Ludmiła Stanisławowa poczuła, jak zaczyna ją boleć głowa. Co sobota to samo. Córki zbierają się u niej niby to dla rodzinnego spotkania, a kończy się na nerwach.
— Dziewczynki — powiedziała cicho. — Wasz ojciec nie chciałby was widzieć takimi.
Na wzmiankę o ojcu wszystkie trzy siostry zamilkły. Jan Kazimierz zmarł trzy lata temu, a od tego czasu rodzinne spotkania stały się nerwowe, napięte. Jakby był tym spoiwem, które wszystkich łączyło.
— Mamo, nie trzeba — szepnęła Danuta.
— Trzeba — powiedziała stanowczo Ludmiła Stanisławowa. — Tak bardzo chciał, żebyście były sobie bliskie, wspierały się. A co wy robicie?
Bożena spuściła wzrok i zaczęła kruszyć ciastko na talerzu. Hanna poprawiła włosy i spojrzała przez okno.
— Mamo, nie kłócimy się specjalnie — powiedziała Danuta. — Po prostu… nie wiem… Charaktery różne.
— Charaktery! — prychnęła Bożena. — Ona ma taki charakter, iż wszystkich musi pouczać!
— Ja nie pouczam! — oburzyła się Hanna. — Mówię tylko, jak można lepiej!
— Właśnie o to chodzi! Kto cię pytał, jak lepiej?
Ludmiła Stanisławowa wstała od stołu i wyszła do kuchni. Tam panował chaos — brudne naczynia w zlewie, resztki jedzenia na stole, podłoga usłana okruszkami. Odkręciła wodę i zaczęła myć talerze, próbując się uspokoić.
Za plecami usłyszała kroki.
— Mamo, pomogę ci — to była Danuta.
— Nie trzeba, sama dam radę.
— Daj spokój. W cztery osoby szybciej skończymy.
Danuta wzięła ścierkę i zaczęła wycierać naczynia. Zaraz za nią weszła Hanna.
— Mamo, przepraszam, iż znowu… — zaczęła, ale Ludmiła Stanisławowa machnęła ręką.
— Już dobrze. Przywykłam.
— Nie przywykłaś, tylko cierpisz — powiedziała Hanna. — Wszyscy to widzimy.
Do kuchni zajrzała też Bożena, ale nic nie powiedziała, tylko zaczęła zbierać okruszki ze stołu.
Przez chwilę pracowały w ciszy. Ludmiła Stanisławowa myła naczynia i myślała o tym, jak bardzo wszystko się zmieniło. Dawniej, gdy mąż żył, soboty były świętem. Jan Kazimierz opowiadał wnukom historie, grał z nimi w warcaby, a córki pomagały w domu i dzieliły się nowinkami. Bez kłótni, bez pretensji.
— Mamo, pamiętasz, jak tata zabierał nas w soboty do parku? — zapytała nagle Danuta.
— Pamiętam — uśmiechnęła się Ludmiła Stanisławowa. — Huśtaliśmy się na karuzeli, jedliśmy lody.
— I jak nas fotografował przy fontannie — dodała Hanna. — Za każdym razem mówił: „Dziewczynki, uśmiechnijcie się, to na pamiątkę!”
Bożena podniosła głowę znad stołu.
— A pamiętacie, jak mnie brał na barana? Byłam najmniejsza, nie sięgałam do huśtawek.
— Tak, pamiętam — kiwnęła głową Ludmiła Stanisławowa. — Piszczałaś z radości.
ZaszklZ tych wspomnień popłynęła ciepła fala, która połączyła ich na nowo, przypominając, iż mimo różnic są przede wszystkim rodziną.