„Co chcę, to zrobię! To moje mieszkanie! Nie podoba się – wynoś!” – warknął Krzysztof, patrząc spode łba na matkę.
Halina wyszła z klatki schodowej. Łzy zasłaniały jej oczy. Dotarła do ławki na podwórkowym placu zabaw i ciężko na nią opadła. Owinęła się mocniej płaszczem. Choć czerwiec zbliżał się ku połowie, wieczory wciąż były chłodne. Obiecana przez synoptyków fala nie nadeszła.
Zadrżała, wsuwając dłonie do szarych kieszeni. Odsiedzi tu, aż zmarznie do kości. A potem? Gdzie pójdzie? Dożywa dni, gdy własny syn wyrzuca ją z domu. Westchnęła cicho, zagubiona. Całe życie spędziła w tej kamienicy – stąd jechała do urzędu stanu cywilnego, tu przyniosła syna ze szpitala. Syn…
***
„Mamo, klasa jedzie na majówkę do Tyńca!” – Krzysiek zarzucił plecak na podłogę, wpadając do mieszkania.
„Mamo, słyszasz?” – Stał już w drzwiach kuchni, patrząc na jej sztywny kark. Matka obierała ziemniaki przy zlewie. Po tym, jak zesztywniała, wiedział, iż szanse na Tyńca są nikłe. Spróbował raz jeszcze.
„Dasz mi pieniądze?” – krzyknął przez szum wody.
„Ile?” – rzuciła, nie odwracając się.
„Pociąg, schron, jedzenie, wstępy…” – wyrecytował.
„Ile?” – powtórzyła zniecierpliwiona, wrzuczą ziemniaka do garnka. Krople wody oprysły jej fartuch.
Halina cisnęła nóż do zlewu i odwróciła się gwałtownie.
„Rozumiem.” – Krzysiek spuścił głowę i powlókł się do pokoju.
„Nie mam nadmiaru gotówki. Nie drukuję jej, tylko zarabiam. Na jesień potrzebne ci buty. W starych ledwo chodziłeś wiosną. Kurtka też za mała…” – słowa matki dogoniły go w drzwiach, popychając w plecy.
Zamknął się, ale słowa i tak docierały, choć stłumione.
„Wszyscy jadą, a ja nie.” – mruknął przez zęby. „Ja też chcę!” – krzyknął głośniej, głos mu się załamał.
Chociaż matka pewnie nie usłyszała, odpowiedziała, jakby na przekór:
„Nacieszysz się, jak dorośniesz. Zarobisz – pojedziesz choćby do Ameryki.”
Krzysiek przełknął łzy.
„A u ojca się spytaj! On ci nigdy choćby zabawki nie kupił. Na urodziny – tandetne samochodziki. Żadnych dodatków do alimentów. A co kupisz za te grosze? Rosniesz, wszystko na tobie wisi…” – dobiegało z kuchni.
Wcisnął Tyberiusza do uszu, ale krzyk przedzierał się choćby przez muzykę. Otrząsnął łzę pięścią. Nagle przypomniał sobie słowa ojca sprzed lat: „Jak coś – dzwoń”. Wziął telefon komórkowy, którego nie miał.
Ostrożnie uchylł drzwi. Matka stukała garnkami w kuchni. Przeskoczył cicho do przedpokoju, wciągnął adidasy i wyślizgnął się na klatkę, zamykając drzwi bez trzasku. Zbiegł po schodach, pomknął do sąsiedniego bloku – Tyberiusz miał stacjonarny.
Przyjaciel otworzył, uśmiechając się na jego widok.
„Muszę zadzwonić.” – Krzysiek sięgnął po słuchawkę, wykręcając numer z pamięci. Serce waliło mu jak młot.
„Tato, cześć!” – krzyknął, gdy tylko usłyszał głos.
„Kto mówi?” – ojciec był oschły.
Krzysiek spojrzaKrzysiek odłożył słuchawkę, spojrzał na zdziwionego Tyberiusza i powoli się uśmiechnął, bo zrozumiał, iż prawdziwa wolność zaczyna się tam, gdzie kończy się nienawiść, a on właśnie odnalazł w sobie odwagę, by przebaczyć.