*Dziennik, 14 czerwca 2024*
Gdyby rok temu ktoś mi powiedział, iż będę się kłócić z żoną z powodu wesela, uznałbym to za żart. Przecież najważniejsza – to miłość, prawda? Z Anią jesteśmy razem już prawie pięć lat. Mieszkamy w moim mieszkaniu w Katowicach, które kiedyś wynajmowałem, a potem wyremontowałem pobieżnie i wprowadziłem się. Teraz jednak pilnie potrzebuje generalnego remontu – rury, ściany, instalacja elektryczna, podłoga. To nie fanaberia, a konieczność.
Zaproponowałem kompromis: ślub cichy, bez restauracji i hucznej zabawy. Kolacja z rodzicami w domu, przy stole. Zaoszczędzone pieniądze włożyć w nasze mieszkanie – w nasze prawdziwe życie. Ale w tę logiczną linię wtargnęła jedna osoba, której, jak się okazało, nic nie powstrzyma. Matka mojej żony – Krystyna Marecka.
– Ania to moje jedyne dziecko! – krzyczy. – Jak to tak, bez wesela?! Zapraszaliśmy wszystkich krewnych na ich uroczystości, a teraz mamy się ośmieszyć? Wszyscy czekają! Już cała rodzina wie, co będzie niedługo!
– Ale my nikogo nie prosiliśmy o zapraszanie – odpowiedziałem spokojnie.
– To nie twoja sprawa! Nie pozwolę, żeby moja córka wyszła za mąż, jakby tylko po chleb do urzędu poszła!
Problem w tym, iż tych „wszystkich” krewnych choćby na oczy nie widziałem. Ani razu. Kim są, skąd, ilu ich jest – nie mam pojęcia. Ale teściowa już ich obdzwoniła, uprzedziła, i choćby daty wstępnie ustaliła.
– Wy macie oszczędności, ja trochę odłożę, twoi rodzice może dołożą – zorganizujemy porządne wesele! – ogłasza uradowana, ignorując moje słowa.
A moi rodzice, nawiasem mówiąc, stoją po mojej stronie. Uważają, iż lepiej wydać pieniędze na remont niż na restaurację i suknię ślubną, którą założy się raz. Ale powiedzieli, iż jeżeli zdecydujemy inaczej – pomogą. Bez nacisku. Bez ultimatów.
Ale Krystyna Marecka myśli inaczej. Dla niej wesele córki – to nie o nas, tylko o niej. O tym, jak zostanie odebrana przez rodzinę. I, by mocniej mnie przycisnąć, sięgnęła po szantaż:
– jeżeli nie urządzicie prawdziwego wesela, to nie mam córki. Nie chce was znać. Wstyd mi!
Patrzyłem na Anię. Milczała. A potem… zaczęła się skłaniać ku matce. Nie dlatego, iż się zgadza, ale dlatego, iż jej żal. Bo tamta płacze, cierpi, nazywa się upokorzoną i nikomu niepotrzebną.
Powiedziałem wprost:
– jeżeli twoja mama chce wesele, niech sama je opłaci. Całkowicie. My w to nie inwestujemy. Ani ja, ani moi rodzice. Ani złotówki.
Wtedy padło ostatnie słowo:
– Nie mam takich pieniędzy! – krzyknęła teściowa. – Ale przecież wy też nie pod mostem żyjecie!
I tak oto krąg się zamknął. Ja – między młotem a kowadłem. Ania – zdezorientowana. W domu napięcie, jak przed burzą. Ania nie żąda ode mnie wesela, ale nie umie rozwiązać sytuacji. Mówi, iż teraz „nie wypada” przed rodziną: wszystkich zaprosili, a tu cisza. A ja nie rozumiem – od kiedy obcy ludzie są ważniejsi od naszej przyszłości?
Nie jestem przeciwko weselu, gdyby to było nasze wspólne marzenie, a nie spektakl w reżyserii Krystyny Mareckiej. Chcę w domu, gdzie mieszkam, wygodnie żyć, a nie przeciekać przez sufit. Chcę nowe okna, łazienkę, kuchnię. Chcę spokój, a nie tańce dla fotW końcu zrozumiałem, iż czas wybrać, czy jestem mężem Ani, czy zakładnikiem cudzych oczekiwań.