Warszawa. Jesienny wieczór. Przenikliwy wiatr, zmęczone oczy i jeszcze bardziej zmęczone serce. Kinga wróciła do domu po dziesięciu godzinach w supermarkecie. W głowie kręciła się tylko jedna myśl:
— Żeby choć Adrian chociaż ziemniaków usmażył…
Mieszkanie powitało ją zapachem czegoś pysznego. Kinga zdjęła kurtkę, zrzuciła buty, weszła do kuchni — na stole stały talerze z parującym purée i pieczonym kurczakiem. Obok — łyżki, sól, chleb, czajnik. Adrian w milczeniu skinął na krzesło:
— Siadaj.
— Ooo, dzisiaj mamy święto? — Kinga wymusiła uśmiech. — Coś nowego?
— Zwykła kolacja — wzruszył ramionami. — Ale muszę z tobą porozmawiać.
Jedli w ciszy. Kurczak — delikatny, purée — w sam raz. Kinga nastawiła czajnik, zaparzyła lipową herbatę. Usiadła naprzeciw męża.
— No to gadaj. Widzę, coś cię gryzie.
Adrian długo patrzył w okno. W końcu spojrzał na żonę.
— Dziadkowie obchodzą złote gody w sobotę. Zaprosili nas.
— Ach, ci, co dali nam pięć tysięcy złotych na ślub? No i jak tam pojedziemy? Przecież mieliśmy się rozwieźć.
— No to pojedźmy. Tak, ot. Starzy ludzie, ucieszą się. Jesteśmy jeszcze małżeństwem.
Kinga spojrzała na niego z wątpliwością. Nie miała siły. Ani na kłótnię, ani na zgody.
— Dobra, jedziemy. Może ostatni raz wpadniemy razem w odwiedziny.
Jechali samochodem ojca Adriana. On z tatą — z przodu. Kinga z jego matką — z tyłu. Cisza.
— Co, pokłóciliście się? — szepnęła teściowa.
— Nie — odparła Kinga z wymuszonym uśmiechem.
— Patrz, jakie pierścionki kupiliśmy im na rocznicę. Złote, śliczne.
— Śliczne — przytaknęła.
— Żyjcie w zgodzie. Za pięćdziesiąt lat wasze dzieci też wam takie podarują.
Kinga spuściła wzrok. Pięćdziesiąt lat? To cała wieczność…
Na jubileuszu było wesoło: młodzi, dorośli, starzy. Stół uginał się od jedzenia, śmiech, toasty. Ale Kinga trzymała się z dala od męża. Kobiety z rodziny Adriana od razu wciągnęły ją w organizację programu. Miały po trzydziestce, tak jak ona. Kłóciły się, przekomarzały z mężami, ale… widać było, iż ich kochają.
Kinga łapała się na pytaniach:
— A ja go kocham? A on mnie?
Może kiedyś kochała. Ale teraz… Dom — nieprzytulny. Pieniędzy — wiecznie brak. Nowej kurtki nie kupiła sobie od trzech lat. Dzieci? choćby o nich nie zająknął. Pracy porządnej nie może znaleźć. A przecież kiedyś był jej marzeniem…
Impreza skończyła się późno. Gości rozwieziono do domów. Babcia Hania podeszła do młodych:
— Zostańcie u nas. Przenocujecie. I pomożecie trochę posprzątać.
Kinga i Adrian w milczeniu zaczęli zbierać ze stołów. Pracowali zgrabnie, bez słów. Po dwóch godzinach w domu znów było czysto.
Babcia postawiła herbatę.
— No, Marian, pięćdziesiąt lat jakoś przetrwaliśmy — uśmiechnęła się do dziadka.
— A ile razy prawie się rozwiedliśmy — burknął. — Do urzędu szliśmy.
— Ale wróciliśmy.
— Przecież wtedy bez pracy byłem, grosza przy duszy nie miałem — przypomniał sobie dziadek.
— A pamiętasz, jak się za mną oglądali? Księżniczką mnie nazywali. A ty świeciłeś jak żarówka.
— No tak… Księżniczka — prychnął, ale w jego oczach było ciepło.
Kinga patrzyła na nich i coś się w niej ściskało. Kłócili się, przerywali sobie, ale… kochali. Naprawdę.
Byliśmy tacy sami — pomyślała. Młodzi, zapalczywi, urażeni. Pewni swojej racji. A teraz śmieją się z tego, przez co prawie się rozstali.
Babcia Hania wyjęła z kieszeni kopertę:
— Macie, kupcie sobie coś. Na jesień. I nie sprzeczajcie się. Nam z dziadkiem nic nie brakuje.
Kinga chciała odmówić, ale Adrian wziął.
— Dzięki, babciu.
— No to idźcie odpocząć. Pokój gotowy.
Pokój był znajomy — Adrian spędził tu dzieciństwo. Tylko teraz w łóżku było ich dwoje. Położyli się. Milczeli.
— Kinga… — szepnął.
Przytuliła się do niego. Ciepłe, znajome ramię. Nie bogactwo. Nie futro. Po prostu — on.
Adrian zasnął. A Kinga wpatrywała się w sufit.
— Dobrze, iż się nie rozstaliśmy. Jutro kupię sobie płaszcz. A potem, może… I dziecko. A potem, kto wie, może i wnuki. A za czterdzieści dziewięć lat… złote obrączki. Takie same.
Uśmiechnęła się. Pierwszy raz od dawna. I zasnęła. Spokojnie. Obok niego.