Przysypana śniegiem – nieprzekraczalna bariera.

newsempire24.com 4 dni temu

Zamieć była straszna. Drogi zawiane — niczym nie dało się przejść ani przejechać. Drzwi klatki schodowej nie można było otworzyć, zasypane na trzy metry śniegiem, nie było najmniejszej szansy, żeby się odkopać. Miasto nie leżało przecież na dalekiej północy, a budynki nie były przygotowane na takie kaprysy natury. Prawdziwe nieszczęście, bez żartów.

Tej nocy umierał ojciec Weroniki.

Wylew. Żadnej karetki, żadnych ratowników — tylko ona, młoda lekarka neurolog, i mały zapas leków oraz narzędzi w domu.

Tata upadł w kuchni, gdy stawiał czajnik na kuchni. Weronika nie widziała, jak to się stało, ale rozpoznać udar to zadanie dla studenta pierwszego roku medycyny. Dla niej było oczywiste — apopleksja. Bez szpitala nie dożyje rana.

Dzwoniła do wszystkich, choćby na policję. Odpowiedź zawsze była ta sama: *”Zgłoszenie przyjęte. Nasi pracownicy dotrą, gdy tylko będzie to możliwe.”*

Nikt nie przyjdzie na pomoc. To było jasne. Ale nie mogła sobie wybaczyć, gdyby nie spróbowała wszystkiego. Ciężko wlokła ojca na łóżko, a on tylko jęczał, sparaliżowany. Antykoagulanty odpadają. Podziałała aspiryna, potem dożylnie prednizolon przeciw obrzękowi mózgu. Ciśnienie: niskie. Bisfoprolol niepotrzebny.

Pozostawało tylko czekać. Działała jak automat. Według schematów, podręczników. Żadnych emocji — tylko pusta w środku.

A potem zgasło światło. W mieszkaniu zrobiło się ciemno i jakoś ciasno. Jakby meble nagle spuchły, powietrze zgęstniało do konsystencji syropu, a każdy dźwięk stał się ostry i głośny. Tata oddychał. Chrapliwie, ale równo. Bez jęków — to już coś. A Weronika wydawała się w ogóle nie oddychać.

— Żeby już było rano — szepnęła, tylko po to, by usłyszeć swój głos. By upewnić się, iż jeszcze żyje.

Wtedy rozległo się głośne pukanie do drzwi.

Weronika jednocześnie przestraszyła się i ucieszyła. Pomoc! Nikt inny by teraz nie pukał! Podbiegła do drzwi, potykając się o wszystkie sprzęty po drodze. Znalazła zamek, otworzyła. W oczy uderzył ją oślepiający blask latarki.

— Cześć — powiedział zza światła głos męski, aż nazbyt znajomy.

To tylko sąsiad. Typ o imieniu Marek, wieczny nastolatek w ciele czterdziestolatka. Nie znosiła go. Chodził nieogolony miesiącami, potem nagle golił się na irokeza i farbował włosy na jaskrawą zieleń. Mógł się pobić z policjantem, mógł zrobić setki głupstw. I nigdzie nie pracował. A jednak żył.

Dla niej, która poświęciła dzieciństwo i młodość na notatki i rysowanie kości oraz narządów, jego styl życia był obelgą. Tacy jak on nie powinni istnieć w normalnym społeczeństwie.

Chciała zatrzasnąć drzwi, ale Marek bezceremonialnie wsunął nogę w szparę. To już było chamstwo na granicy prawa.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— Zabierz nogę — odpowiedziała szorstko.

Bała się go. Za każdym razem, gdy mieli jakikolwiek kontakt, instynktownie się odsuwała.

— No dobra — faktycznie cofnął nogę, przy okazji opuszczając latarkę. — Pomyślałem tylko, iż może potrzebujesz pomocy.

— Nie twojej.

— Czyli jednak potrzebujesz — domyślił się Marek. — Masz wodę?

— Boże drogi, przecież jest w czajniku! A jeżeli nie — to z kranu naleję! — warknęła, ponownie próbując zatrzasnąć drzwi.

Niesamowity cham! Ale tym razem Marek nie wstawił nogi. Zamiast tego postawił na progu pięciolitrową butelkę wody. Potem poszedł do siebie, do mieszkania po drugiej stronie ściany. Ściany, która nie tłumiła jego pijackich wrzasków, gitarowych eksperymentów ani nieudolnych prób gry na harmonijce ustnej.

— Okropny drań — mruknęła Weronika.

A potem pomyślała i wróciła do kuchni. Faktycznie — krany tylko zasyczały pustką. Butla wody została na granicy jej mieszkania i świata.

Po chwili Marek wrócił z bateriami i latarką. O czym ona, lekarka, zupełnie zapomniała. To przecież ona powinna być zbawcą w tej sytuacji, przynajmniej na skalę klatki schodowej.

— Mam ochotę posłać cię do diabła — przyznała, gdy podał jej naładowaną latarkę.

— Śmiało — wzruszył ramionami. — Powiedz tylko: jak twój tata?

— Co, piłeś z nim, czy co? Co cię to obchodzi?

— Nie piłem. Jak on? — spytał wprost.

— Wylew… — wyrwało się Weronice. — Potrzebna karetka…

Marek gwałtownie obrócił się na piętach zniszczonych klapek i zniknął za swoimi podrapanymi drzwiami. Weronika została sama. Z umierającym ojcem, butelką wody i latarką.

— To drań, tato. Naprawdę drań. Podwórkowy pijak — sam takich łapałeś całe kompanie…

Latarka okazała się błogosławieństwem. Zmierzyła tacie ciśnienie, znalazła w swoich zapasach butelkę glukozy i założyła kroplówkę. Próbowała zagotować wodę — nie dało rady! choćby gaz się zaciął!

Chciało jej się płakać. Dyplomowana neurolożka, a nie może uratować jedynej osoby, która dla niej znaczyła wszystko. I to przez śnieg? Po co były te lata nauki, stażu? Nigdy jeszcze nie czuła się tak bezradna.

Wtedy znów pojawił się Marek.

— Jest ci teraz ciężko, Weronika. Znam się na nieszczęściach, uwierz mi — miał na sobie coś bardzo futrzanego, jakby przygotowywał się na podbój Antarktydy. W ręku trzymał wypchany worek, z którego wystawały polarne swetry i grube skarpety.

— Nie wierzę. Ale wejdź — poddała się.

— Odmawiam zaproszenia — powiedział, przechodząc próg. — Twojego tatę możemy przetransportować — wyjaśnił. — Ty jesteś lekarzem, będziesz go pilnować. Ja umiem chodzić po śniegu. Twój tata to wojownik. We trzech damy radę.

Rozpiął worek. Wyciągnął gigantyczny śpiwór…

— Tu zapakujemy wujka Tadka… Tadeusza… — Marek zawstydził się jak nastolatek. — Tatę… — wykrztusił. — Masz szyny?

— Mam. Założę — krótko i rzeczowo odpowiedziała, zdziwiona, jak łatwo przyszło jej to powiedzieć. Jak w szpitalu, gdy przywożą “ostrego”, a rWeronika spojrzała na Marka wilgotnymi oczami, nagle rozumiejąc, iż czasem ratunek przychodzi w najdziwniejszym przebraniu – choćby w postaci nieogolonego sąsiada z irokezem i butelką wody w ręku.

Idź do oryginalnego materiału