Babcia Zofia spieszyła na szkolne podwórko, by odebrać wnuczkę po lekcjach. Jej twarz rozświetlał uśmiech, a obcasy dzwoniły po chodniku tak głośno, jak za młodu, gdy serce wciąż wierzyło w dobro i wdzięczność. Miała wyjątkowo dobry humor – w końcu kupiła swoje własne mieszkanie: małe, ale przytulne, w nowym budynku. Jasne, czyste, z nową kuchnią i widokiem na park – takie mieszkanie było dla Zofii symbolem wolności i zwycięstwa.
Długo do tego dążyła: prawie dwa lata żyła oszczędnie, sprzedała stary dom na wsi, który budowała z mężem, i dołożyła trochę pomocy od córki, obiecując, iż wszystko odda. Córka z mężem – młodzi, sami potrzebują pieniędzy, a Zofii wystarcza połowa emerytury, zwłaszcza teraz, gdy ma własny dach nad głową.
Przed szkołą czekała na nią ośmioletnia Hania – jej radość, jej sens życia. Późne dziecko córki – urodziła prawie w czterdziestce. Zofia nie chciała przeprowadzać się do miasta, ale uległa prośbie córki o pomoc z wnuczką. W dzień odbierała dziewczynkę ze szkoły, spacerowały, jadły razem, czekały, aż rodzice wrócą z pracy – a potem Zofia wracała do swojego mieszkania. Formalnie było ono zapisane na córkę – na wszelki wypadek, by nie dać się oszukać – ale w głębi serca Zofia i tak uważała je za swoje.
Szły ścieżką, trzymając się za ręce, gdy nagle Hania stanęła i spojrzała babci prosto w oczy:
— Babciu… mama powiedziała, iż trzeba cię oddać do domu starców…
Jakby uderzenie. Ziemia usunęła się spod nóg. Zofia choćby się zatrzymała.
— Co powiedziałaś, Haniu? — zapytała przytłumionym głosem.
— No… do takiego domu, gdzie mieszkają babcie. Mama mówiła, iż nie będziesz się tam nudzić…
Zofia poczuła, jak wszystko w niej się ściska. Uśmiechnęła się, jak mogła, ale usta jej drżały.
— A skąd o tym wiesz?
— Słyszałam, jak mama z tatą rozmawiali w kuchni. Mama mówiła, iż już wszystko ustaliła z jakąś panią. Tylko iż nie od razu, tylko poczekają, aż ja podrosnę… Ale babciu, nie mów mamie, iż ci powiedziałam… proszę…
— Dobrze, słoneczko… nie powiem — Zofia z trudem otworzyła drzwi mieszkania. — Coś mi niedobrze, pójdę się położyć… a ty się przebierz, dobrze?
Hania pobiegła do swojego pokoju, a Zofia osunęła się na kanapę, nie rozbierając się. Przed oczami wirowały ściany, a w uszach wciąż dźwięczał głos wnuczki: *dom starców… nie będziesz się nudzić… już ustalone…*
Trzy miesiące później spakowała swoje rzeczy. Bez awantur, bez wyrzutów. Po prostu pewnego dnia zamknęła drzwi swojego mieszkania – i nigdy tam nie wróciła.
Teraz Zofia mieszka na wsi – wynajmuje małą chatkę u starej przyjaciółki. Tam powietrze jest inne, a ludzie cieplejsi. Oszczędza na własny dom, choćby jeżeli skromny. Przyjaciółki i dalsi krewni wspierają ją – kto dobrym słowem, kto pomocą. Choć są i tacy, którzy ją krytykują:
— A nie mogłaś pogadać z córką? Może dziecko coś przekręciło?
— Dziecko by czegoś takiego nie wymyśliło — stanowczo odpowiada Zofia. — Znam swoją córkę. Żadnego telefonu, żadnego listu, ani słowa – odkąd wyjechałam. Więc to prawda. I niech wie, iż ja też wiem. Ja do niej nie dzwonię. I nie zadzwonię. To nie ja zawiniłam.
Czasem cisza mówi więcej niż tysiąc słów, a godność to jedyne, czego nikt nam nie odbierze.