Zawsze byłam raczej zamkniętą w sobie osobą, wolącą samotność od hałaśliwego towarzystwa. Po ślubie uznałam, iż w mężu znalazłam całe to ciepło, zrozumienie i wsparcie, których może brakowało mi wcześniej. Czułam się dobrze w naszym przytulnym kokonie we dwoje. Przyjacielskie więzi – rzadkie, ale mocne: z dwiema koleżankami mieszkałyśmy w różnych miastach, czasem dzwoniłyśmy, pisałyśmy. Miałam to „coś”: rzadkie, ale szczere. I to mi w zupełności wystarczało.
Ale była jeszcze jedna. Bożena.
Jak się w moim życiu pojawiła? Trudno powiedzieć. Spotkałyśmy się przypadkiem, pogadałyśmy, wymieniłyśmy numery. Na początku wszystko wydawało się niewinne: życzenia świąteczne, niespodziewane uprzejmości, troskliwość. Bożena wplotła się w moje życie, ale nie dało się tego „splotu” rozwiązać – wszystko wyglądało tak uroczo. Aż w końcu zrozumiałam: nie jesteśmy z tej samej bajki. Należała do innego świata, a jej poufałość w towarzystwie moich przyjaciół i współpracowników nieraz sprawiała, iż robiłam się czerwona jak burak. Po jej „żartach” zapadała cisza, którą musiałam na gwałt przerywać śmiechem albo jakąś kurtuazyjną wymówką. Zawsze tłumaczyłam to tymi samymi słowami: „Bożena jest serdeczna. Nie oceniajcie po pierwszym wrażeniu”.
Miała nosa – pojawiała się zawsze wtedy, gdy miałam gości. Bez zaproszenia. Z nieodłączną butelką prosecco. choćby jeżeli w domu byli ludzie, dla których ten trunek był czymś wręcz bluźnierczym. I za każdym razem – toast. Długi, patetyczny, w którym przedstawiała mnie niczym żywe wcielenie Matki Boskiej: „…ja i Kasia, choć nie z jednej matki, to jak pierogi z tego samego ciasta…”. Wstyd, zażenowanie, obrzydzenie.
Mąż nie znosił jej. Uważał, iż daję sobą manipulować przez słabość charakteru. Odpierał jej tyrady równie przesadzonymi komplementami, po czym uciekał, zostawiając mnie sam na sam z tym „teatrem absurdu”. Często kłóciliśmy się przez Bożenę. Ja zarzucałam mu snobizm, on mnie – ślepotę.
Ale do rzeczy. Bożena była obecna w moim życiu przez 12 lat. I przez te lata nie wydarzyło się nic szczególnie złego. Aż nagle – wszystko się zmieniło.
Na moje urodziny podarowała mi piękną bieliznę z nylonu. Już po pierwszym dniu noszenia całe moje ciało pokryło się wysypką. Diagnoza – alergia na syntetyki. Od tamtej pory tylko bawełna. Wtedy jeszcze nie łączyłam tego z Bożeną.
Kilka miesięcy później moje lekko falujące włosy stały się kręcone jak u afroamerykanki. Plątały się w kołtuny, wypadały garściami. Męczyłam się, aż w końcu wyrzuciłam szczotkę – również prezent od Bożeny. Włosy zaczęły wracać do normy.
Później – zniknęła spora suma z portfela. Tego samego, który podarowała mi na Dzień Kobiet. Mąż wtedy pierwszy raz rzucił: „No bo kto by inny kupił taki ohydny portfel?”.
Moja córka Zosia źle się czuła po każdej wizycie Bożeny. Nudności, gorączka, wymioty. Mąż żartował: „Zosię od Bożenki boli brzuszek”. Śmiałam się. Na próżno.
Nasz kot, Mruczuś, mieszkał z nami 7 lat – spokojny, wysterylizowany, wręcz flegmatyczny. Pewnego dnia wyjechaliśmy na dwa dni. Bożena, która zaoferowała się zaopiekować nim, zabrała go do siebie. Po powrocie kot niespodziewanie rzucił się na mnie – rozszarpał mi ramię do krwi. Od tamtej pory stał się agresywny. I za każdym razem, gdy zachowywał się dziwnie, słychać było w domu: „…a to pewnie przez tę Bożenę…”.
Nadal nic nie rozumiałam. Aż zdarzyło się TO.
Odprowadzając Bożenę, odruchowo wzięłam pilot i włączyłam podgląd z kamery w klatce schodowej. Kamera była ukryta – nikt poza rodziną o niej nie wiedział.
Na ekranie zobaczyłam: Bożena kuca przed naszymi drzwiami i… czyści wycieraczkę. Potem wyciąga coś z torby, staje na palcach i wkłada to nad futrynę. Wychodzi.
Gdy, skamieniała, podeszłam i przebiegłam ręką po górnej framudze – ukłółam się. Wystawały z niej trzy zardzewiałe igły. A pod wycieraczką – ziarna ułożone w dziwny wzór. Nigdy bym ich nie znalazła – sprzątaczka regularnie myje podłogę, choćby pod matą.
Zawinęłam igły i ziarna w papier i schowałam do wieczora.
Mąż wysłuchał mnie i po raz pierwszy w 15 lat małżeństwa nazwał mnie idiotką. Nie było mi przykro – miał rację. Zebrał wszystkie prezenty od Bożeny, od kartek po broszki, i wywiózł za miasto. Wyrzucił w bagno. „Żeby nikomu nie wpadły w ręce”.
Zadzwoniłam do Bożeny i powiedziałam tylko jedno:
– Wiesz, o co chodzi. Zrób tak, żebyśmy się nigdy nie spotkały. To w twoim interesie.
Potem – kościół. Poświęciłam mieszkanie. I tyle. Zniknęła.
Po jej odejściu dziwne rzeczy przestały się dziać: Zosia przestała chorować, Mruczuś wrócił do swojej spokojnej natury. Tylko bielizny z syntetyków przez cały czas nie mogę nosić. Jakby to był znak: „Strzeżcie się Danajów, choćby gdy dary niosą”.
Nie wierzyłam w uroki. Ale teraz… no cóż, już nie jestem taka pewna.