Moja przyjaciółka Kinga gotuje w sposób nieziemski. Bosko, przepysznie, z cukinii i ziemniaka potrafi wyczarować coś niesamowitego! A jej wypieki! A rumiane mięso wszelakiego rodzaju! Ale nie o tym miałam mówić…
Kinga ma nadwagę. Sporo nadwagi, ale jest naprawdę piękna – gładka, niczym czerwone jabłko, pełna życia, bez zadyszki czy problemów z ciśnieniem. Ma męża, z którym żyje od piętnastu lat. Przez te wszystkie lata jej mąż, Marek, z lubością i złośliwą euforią drwił z jej tuszy. Bardzo kreatywnie, z polotem. Przy znajomych, przy obcych. Wymyślał niby to czułe przezwiska – „moja krówka”, „mój hipopotamik”. „Ojej, ona mi na nogę nadepnęła, złamała całą moją istotę!”
Chwalił znajome fitneski i każdego, komu geny poskąpiły apetytu. Nieraz i mnie się dostało tych wątpliwych komplementów, a ja, głupia, rzucałam się w obronie Kingi, tłumacząc coś o metabolizmie i genetyce – na próżno.
Kinga zawsze trzymała fason, choćby się uśmiechała na te żarty. Sama nabijała się ze swoich kształtów. Po urodzeniu córki sytuacja się pogorszyła – dziewczynka odziedziczyła figurę „jabłko”, a Marek, gdy córka wkroczyła w wiek nastoletni, przeniósł swoje docinki na nią: „Po co ty tyle wciskasz? Będziesz jak matka! Spójrz na siebie, czy nie chcesz być ładna, a nie jak to bezkształtne święte bydlę?”
I wtedy Kinga nagle się ocknęła. Rozmawiała z mężem raz, drugi, trzeci – iż tak nie można, ale oczywiście bez skutku. Aż pewnego dnia, rok temu, nastąpił wybuch. Nie byłam tam, opowiadano mi. Gdy Marek, jak zwykle w towarzystwie, popisywał się dowcipem na temat żony, ona nagle rzekła: „Marku, wiesz co? Mam dość. Nie podoba ci się moja figura – nie trzymam, idź, szukaj szczuplejszej. Mnie już starczy.”
Wezwała taksówkę i odjechała. Marek dalej się wykręcał i żartował, nie śpieszył się za żoną. „Gdzie ona pójdzie? – mówił. – Ponarzeka i ochłonie. Sama wie, iż wygląda jak przepołowiony arbuz.” choćby znajomi próbowali mu wytłumaczyć, iż Kinga wygląda wspaniale, ale, rzecz jasna, na próżno.
W domu Kingi nie było. Ani córki. Okazało się, iż spakowały rzeczy i wyjechały do rodziców Kingi – mieli dom w innym rejonie. Do szkoły trochę niewygodnie dojeżdżać, ale trudno. Drugim ciosem było to, iż Kinga złożyła pozew o rozwód. Marek nie mógł uwierzyć: „Co, tylko przez te żarty? To niemożliwe! Na pewno ma kochanka! A nie, przecież takiej grubasie nikt nie zechce…”
Pewnie już zgadliście. Kochanka nie było – po prostu Kinga miała dość. Pracowała na dobrym stanowisku w dużej firmie, zarabiała przyzwoicie, rodzice pomogli – i tak, nie czekając na podział wspólnego mieszkania, kupiła sobie i córce porządne dwupokojowe mieszkanie w nowej inwestycji.
Po podziale majątku Marek został z kawalerką. Samochód musiał sprzedać, a pieniądze podzielić. Alimenty płacić jeszcze trzy lata, zarabia niewiele, po odliczeniu kwoty na dziecko zostaje mu niewiele. I najgorsze – jak opowiada znajomym – ta jego była, wredna, przyzwyczaiła go przez te piętnaście lat do pysznego jedzenia, a teraz musi żywić się półproduktami albo chodzić na kolację do matki. „Jej kurczak śni mi się po nocach – mówi. – Jej pilaw! Jej pierogi! Całe rzęNawet teraz, gdy przypadkiem spotyka ją w sklepie, patrząc na jej teraz smuklejszą sylwetkę, nie może zrozumieć, dlaczego wtedy nie doceniał tego, co miał.