Jeszcze spała, gdy w ciszy sobotniego poranka rozległo się uporczywe dzwonienie do drzwi. Ocknęła się, siadając na łóżku. Kto mógł przyjść tak wcześnie? Nie spodziewała się nikogo.
Gdy otworzyła, zastygła w miejscu. Na progu stały jej koleżanki z pracy — Kinga, Weronika i Beata. Kinga trzymała termos, a Weronika — pudełko z szarlotką.
— Co wy tu robicie?! — wykrzyknęła zaskoczona. — Dziś przecież wolne!
— Właśnie dlatego jesteśmy — odparła Kinga, wchodząc do domu, jakby to było jej miejsce. — Gdzie twoja córka?
— Zosia śpi… Co się stało?
— Nic się nie stało. Pakuj ją i siebie. Jedziecie z nami na działkę. Sprzeciwów nie przyjmujemy.
Osłupiała. Nie rozumiała, co się dzieje. Jak to — jechać? Teraz?
— Przecież mówiłam w pracy, iż nie mogę…
— Wiemy dlaczego — powiedziała cicho Weronika. — I wstyd nam, iż wcześniej tego nie widziałyśmy.
Zbladła.
— O czym mówicie?
— Wiemy wszystko, Ewa. Że po rozwodzie sama wychowujesz dziecko, iż twój ex nie płaci alimentów, iż ledwo wiążesz koniec z końcem, przygotowując Zosię do pierwszej klasy, sama głodujesz, a i tak nikomu się nie żalisz.
Milczała. W gardle stanął jej guz.
— Nie… chciałam narzekać. Myślałam… iż dam radę…
— I dajesz radę — wtrąciła Beata. — Ale dawać radę to nie znaczy walczyć o przetrwanie. Jesteśmy przyjaciółkami, Ewo. A przyjaciele nie pozwalają, by ktoś tonął sam.
— Wszystko ogarnęłyśmy — dodała Kinga. — Domki na działce opłacone. My zajmujemy się jedzeniem, drogą, relaxem. Ty masz tylko przyjść z Zosią.
Spuściła wzrok. Było jej głupio. Przyjmować pomoc — trudno. Ale jeszcze trudniej — tonąć w milczeniu.
— Ale… ja choćby ubrań nie mam…
— Masz nas — powiedziała stanowczo Kinga. — Weronika przyniosła rzeczy po swojej córce. Wszystko w dobrym stanie. Zosi będzie idealnie na szkołę.
— Zebrałyśmy też przybory szkolne — odezwał się Krzysztof, wchodząc z siatką. — Długopisy, zeszyty, bloki. Wszystko, czego potrzeba.
— Nie… wiem, co powiedzieć…
— Nic nie mów — przytuliła ją Beata. — Po prostu uwierz: zasługujesz nie tylko na trudności. Zasługujesz na odpoczynek, troskę i pomoc.
Dwie godziny później samochód pełen śmiechu wyjeżdżał z miasta. Zosia siedziała na kolanach Ewy, tuląc nowy plecak. A Ewa patrzyła przez okno, ściskając w dłoniach termos z herbatą. I po raz pierwszy od dawna w piersi poczuła ciepło.
Nie miała szczęścia do męża. Ale — jak się okazało — miała ogromne szczęście do ludzi wokół siebie.