Przybyli, gdy śniliśmy

polregion.pl 7 godzin temu

Przybyli, gdy spaliśmy

Wanda Stanisławowa obudziła się od dźwięku, którego nie potrafiła od razu rozpoznać. Ciche skrzypienie desek na korytarzu, jakby ktoś ostrożnie skradał się po mieszkaniu. Kobieta nasłuchiwała, serce zabiło szybciej. Obok spokojnie pochrapywał jej mąż, Jan Kazimierz choćby drgnął.

— Janku — szepnęła, delikatnie szturchając go w ramię. — Janku, słyszysz?

— Mmm? Co się dzieje? — zamruczał, nie otwierając oczu.

— Ktoś chodzi po mieszkaniu.

Jan Kazimierz niechętnie otworzył jedno oko, spojrzał na świecące cyfry budzika.

— Wandziu, druga w nocy. Przywidziało ci się.

— Nie przywidziało! Słyszę wyraźnie kroki!

Mąż westchnął, ale jednak nasłuchiwał. Rzeczywiście, gdzieś w głębi mieszkania rozlegały się ledwo słyszalne odgłosy. Skrzypienie, szelest, lekkie stukanie.

— Może kot — uspokoił żonę. — Pimpuś znowu nocą hasa.

— Jaki kot, Janku? Pimpuś odszedł trzy lata temu, zapomniałeś?

Jan Kazimierz ocknął się zupełnie. Dźwięki stawały się wyraźniejsze. Ktoś na pewno poruszał się po ich mieszkaniu, i to z pewnością siebie, jakby dobrze znał ustawienie mebli.

— Może to Zosia przyszła? — zasugerowała Wanda Stanisławowa. — Ma przecież klucze.

— O tej porze? Śpi pewnie od dawna, jutro pracuje.

Córka mieszkała osobno, w sąsiedniej dzielnicy, ale czasem wpadała do rodziców, zwłaszcza gdy pokłóciła się z mężem. Zwykle jednak uprzedzała wcześniej.

Dźwięki zbliżały się do sypialni. Wanda Stanisławowa mocno ścisnęła dłoń męża.

— Janku, a jeżeli to… złodzieje?

— Cicho — ostrożnie podniósł się z łóżka, namacał kapcie. — Pójdę zobaczyć.

— Nie idź! A jeżeli mają nóż?

— Wandziu, jacy złodzieje? W naszym bloku portier czuwa całą dobę, domofon, zamki szyfrowe. I nie mamy czego okradać.

Cicho podszedł do drzwi, przyłożył ucho do drewnianej powierzchni. Za drzwiami rozległ się cichy kobiecy głos, nucony jakąś melodię. Znajomą melodię.

— Wandziu — szepnął do żony. — Chodź tutaj.

Podbiegła boso do drzwi, także nasłuchując.

— Toż to… kołysanka mamy — szepnęła Wanda Stanisławowa, a głos jej zadrżał. — Ta sama, którą śpiewała mi w dzieciństwie.

Jan Kazimierz zmarszczył brwi. Teściowa odeszła dziesięć lat temu, ale doskonale pamiętał tę bezsłowną piosenkę, którą nuciła, zajmując się domem.

— Niemożliwe.

— Janku, może to duch? — Wanda Stanisławowa chwyciła go za rękaw piżamy. — Może mama przyszła?

— Wandziu, nie mów głupot. Duchów nie ma.

Lecz i on poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz. Melodia brzmiała coraz wyraźniej, a teraz dołączył do niej inny dźwięk — ciche stukanie, jakby ktoś przestawiał naczynia w kuchni.

— Zupełnie jak mama — szepnęła żona. — Pamiętasz, jak nie mogła zasnąć i szła do kuchni? Stawiała czajnik, wyjmowała filiżanki…

Jan Kazimierz pamiętał. Elżbieta Wojciechowa cierpiała na bezsenność, zwłaszcza w ostatnich latach. Mogła wstać o trzeciej nad ranem i zacząć sprzątać lub gotować, nucąc tę samą melodię.

— Boję się — przyznała Wanda Stanisławowa.

— Daj spokój. Chodźmy zobaczyć, co tam się dzieje.

Zdecydowanie przekręcił klamkę, wyjrzał na korytarz. Cisza. Tylko z kuchni sączyło się słabe światło, jakby nad kuchenką paliła się lampka.

Małżonkowie powoli ruszyli korytarzem, trzymając się mocno za ręce. U progu kuchni Jan Kazimierz zatrzymał się, zajrzał do środka.

Kuchnia była pusta. Na stole stały dwie filiżanki, obok leżały łyżeczki, cukiernica. Czajnik cicho bulgotał na kuchence, z dziobka unosiła się para.

— Ale ja nie stawiałam czajnika na noc — powiedziała zdezorientowana Wanda Stanisławowa. — Na pewno nie.

— Ani ja.

Stali w drzwiach, nie śmiejąc wejść. Czajnik zagotował się, automatycznie wyłączając. W zapadłej ciszy słychać było tylko ich przyspieszone oddechy.

— Może śnimy na jawie? — niepewnie zapytał Jan Kazimierz. — Wstaliśmy przez sen i to wszystko przygotowaliśmy?

— Razem? W tym samym czasie? Janku, nie żartuj.

Wanda Stanisławowa ostrożnie weszła do kuchni, dotknęła jednej z filiżanek. Ciepła. Dopiero co trzymał ją ktoś w dłoniach.

— Popatrz — pokazała mężowi parapet. — Pelargonia zakwitła.

Na oknie stała stara doniczka z pelargonią, która nie kwitła od ponad roku. Wanda Stanisławowa zamierzała wyrzucić uschniętą roślinę, ale jakoś nie miała czasu. A teraz zdobiły ją intensywnie różowe kwiaty, świeże i bujne.

— Mama uwielbiała pelargonie — cicho powiedziała. — Mówiła, iż ten kwiat przynosi domowi spokój.

— Wandziu, może powinniśmy pójść do lekarza? — ostrożnie zaproponował mąż. — Bo zaczynamy pleść bzdury.

— Jakie bzdury? Sam widzisz — czajnik, filiżanki, kwiaty. To nie mogło pojawić się samo.

Usiadła na krześle, zamyślona, patrząc na przygotowaną przez kogoś herbatę.

— Wiesz, mama zawsze mówiła, iż po śmierci wróci nas odwiedzić. Pamiętasz, jak żartowała: „Będę się jawić nocą, sprawdzać, czy wszystko u was w porządku”.

— Pamiętam. Ale to były tylko żarty, Wandziu.

— A jeżeli nie żarty?

Jan Kazimierz usiadł obok żony, wziął ją za rękę.

— choćby jeśli, to czego mamy się bać? To twoja mama. Kochała nas.

Wanda Stanisławowa skinęła głową, nieco się uspokoiła.

— Tak, kochała. I zawsze martwiła się, czy dobrze nam się wiedzie, czy niczego nam nie brakuje.

Siedzieli w ciszy, patrząc na zastawiony stół. Stopniowo strach ustępował, zastępowany dziwnym spokojem. Jakby w domu naprawdę pojawiła się obecność kogoś, kto ich kochał.

— Pamiętasz, jak przejmowała się, gdy pokłóciliśmy się przez działkę? — nagle— Pamiętasz, jak przejmowała się, gdy pokłóciliśmy się przez działkę? — nagle zaczęła Wanda Stanisławowa, a Jan Kazimierz uśmiechnął się, bo i on pamiętał tamten dzień, gdy w gniewie rzucali słowami, aż nagle w drzwiach stanęła Elżbieta Wojciechowa, patrząc na nich surowo, ale w jej oczach było tylko zmartwienie, i to właśnie jej milczenie sprawiło, iż wstyd ich ogarnął i pomimo złości, pierwszy wyciągnął do niej rękę, przepraszając, a wtedy i Wanda podeszła, tuląc się do nich obojga.

Idź do oryginalnego materiału