Przeznaczenie i zaskakujące ścieżki: znalazłam miłość życia w drodze nad morze

newsempire24.com 3 dni temu

Los kapryśny: znalazłam miłość swojego życia na trasie nad morze

Gdyby ktoś powiedział mi w młodości, iż pewnego dnia spotkam swoje przeznaczenie na poboczu drogi, pewnie tylko bym się roześmiała. Teraz, prawie pięćdziesiąt lat później, z uśmiechem opowiadam tę historię wnukom – najpierw nie wierzą, potem się śmieją, a na końcu proszą, żebym opowiedziała jeszcze raz. Bo prawdziwa miłość może nas zaskoczyć tam, gdzie wcale jej nie szukamy – na przykład na trasie Warszawa–Gdańsk, pod palącym letnim słońcem.

Miałam wtedy siedemnaście lat, właśnie skończyłam szkołę i zdecydowałam, iż przed studiami muszę odpocząć. Wpadł mi do głowy pomysł – pojechać z przyjaciółkami nad Bałtyk, do tego wymarzonego Sopotu, o którym wszyscy marzyli. Pieniędzy, jak to zwykle bywa, było kilka i ktoś zaproponował: “A może autostopem!” Podzieliłyśmy się na pary, żeby łatwiej złapać okazję. Zostałam w parze z Anią – dziewczyną, którą słabo znałam, dołączyła do nas w ostatniej chwili.

Do Łodzi dojechałyśmy bez problemu. A dalej… Reszta odjechała, a my stałyśmy w upale. Kiedy wreszcie zatrzymała się ciężarówka, było miejsce tylko dla jednej. Ania wskoczyła, obiecując spotkanie u babci w Sopocie. Zostałam sama na rozgrzanej trasie – samotna, spalona słońcem i z gulą w gardle. Już chciałam wracać do Warszawy – wydawało się, iż wszystko przepadło.

I wtedy obok zatrzymał się stary, trzeszczący Fiat. Za kierownicą – chłopak mniej więcej dwudziestoletni, jasna koszula, opalenizna, lekko zawstydzony uśmiech. Powiedział, iż jedzie do dziadka pod Gdańsk. Wahałam się, ale wsiadłam. I w tym momencie zaczęła się historia mojego życia.

Nazywał się Leszek. Właśnie wrócił z wojska i planował rozpocząć studia na architekturze w Warszawie. Podczas naszej podróży opowiadał zabawne historie z koszar, żartował, śmiał się, a ja czułam, jak znika mój strach, ustępując miejsca lekkości i… sympatii. Rozmawialiśmy, jakbyśmy znali się od lat. Okazał się być dobrym, szczerym i zupełnie innym od chłopaków, których znałam. Dojechaliśmy do Gdańska, a on zaproponował, żeby zawieźć mnie prosto do Sopotu. Zgodziłam się.

Żegnając się, zarumienił się i cicho zapytał, czy nie chciałabym się spotkać w Warszawie. Oczywiście, zgodziłam się. I to spotkanie rzeczywiście się odbyło. Potem było kolejne. A potem – miłość. Prawdziwa, spokojna, pewna. Pobraliśmy się dwa lata później, kiedy on już studiował, a ja pracowałam. Żyliśmy skromnie, ale byliśmy szczęśliwi. Wychowaliśmy dwójkę dzieci, potem pojawili się wnukowie…

I niedawno starszy wnuk przyszedł do domu promieniejąc. Mówi: „Babciu, zakochałem się!” Okazało się – jechał trasą, zobaczył dziewczynę, która nie mogła odpalić samochodu. Zatrzymał się, pomógł. Potem wypili kawę. Potem kino. A po miesiącu już nas z nią zapoznał. Piękna, mądra, miła dziewczyna. Teraz szykują się do ślubu.

I myślę sobie – jak niesamowicie toczy się życie. Jak długa okazała się trasa Warszawa–Gdańsk. I ile szczęścia przyniosła mi. Nie bójcie się otworzyć na świat – miłość przychodzi, gdy się jej nie spodziewamy.

Idź do oryginalnego materiału